- Ostatecznie najczęściej zwycięża prawo, ale dla spółki, która była celem wrogiego przejęcia, bywa już za późno - wyjaśnia Aleksandra Kuźniar, dziennikarka, autorka książki „Innowacyjne wrogie przejęcie”.
Jak by pani zdefiniowała wrogie przejęcie?
Dla mnie to spór korporacyjny, w którym jeden podmiot planuje przejąć drugi, przy czym ten drugi się na to nie godzi, zaczyna się bronić. Postrzegam to przez pryzmat przejmowanego. Jeśli się zgadza na fuzję czy przejęcie, mamy do czynienia ze standardowym działaniem, a jeśli nie, to możemy mówić o wrogim przejęciu.
Dużo jest takich sytuacji w Polsce?
Nikt tego nie liczy. O tych najgłośniejszych sprawach można dowiedzieć się głównie z mediów. Ich liczbę szacuję na kilkanaście w skali roku. Pytanie, na które sama chętnie poznałabym odpowiedź, to ile jest przypadków mniejszych. Choć, co ważne, niekoniecznie małych. Bo może chodzić o spółkę wartą 30 mln zł. To sprawa o dużym ciężarze gatunkowym, ale jeszcze nie takim, który interesowałby gazety czy telewizje. Tak czy inaczej, myślę, że wrogich przejęć w Polsce jest kilkadziesiąt rocznie. 30, może 50.
Prawnicy zajmujący się prawem spółek mówią, że ich liczba będzie rosła.
Oczywiście. To także efekt mówienia o tych najgłośniejszych sprawach. Gdy pani pisze o nich w gazetach, niejako podpowiada, jakie to może być proste. Ja piszę książkę, ktoś ją czyta i mówi sobie: „Niegłupi pomysł”.
Nie przesadza pani? Nikt nie wdaje się w długotrwały spór na podstawie przeczytanego artykułu czy książki.
Rzecz jasna trochę przerysowuję. Ale tylko trochę. O wrogich przejęciach zaczyna się mówić. Coraz częściej stają się tematem, który wzbudza zainteresowanie. A od tego tylko krok do tego, by nastała moda na wrogie przejęcia. Tym bardziej, że nadal świadomość tych przejmowanych jest bardzo mizerna.
Jak wygląda wrogie przejęcie?
Tu wiele zależy od tego, czy mówimy o spółce publicznej czy niepublicznej. Innymi słowy, czy można skupować akcje danej firmy czy nie. Jeśli mamy do czynienia z podmiotem notowanym na giełdzie, najprostszym – choć kosztownym – rozwiązaniem wydaje się nabycie dużego pakietu akcji bez wiedzy zarządu spółki. Tak było w przypadku, który opisuję w książce, czyli w sporze pomiędzy Kredyt Inkaso i Best. Jednego wieczoru prezes Kredyt Inkaso kładł się spokojnie spać, a następnego poranka obudził się już w nowej rzeczywistości. Best, jego konkurent na rynku obrotu wierzytelnościami, skupił 32,99 proc. akcji. To mu nie dawało większości głosów, ale stał się dzięki temu najpotężniejszym akcjonariuszem w spółce, a to już doskonała pozycja wyjściowa do wrogiego przejęcia.
A gdy prowadzę rodzinny biznes, spółkę niepubliczną?
W takiej sytuacji mówimy już w mniejszym stopniu o legalnej działalności, która jest co najwyżej nieetyczna. Zaczynamy mówić o działalności obok prawa albo nawet wbrew prawu.
Często model przejmowania spółki niepublicznej, nienotowanej na parkiecie, opiera się na zwołaniu posiedzenia nadzwyczajnego walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Zmieniają one skład rady nadzorczej, wybierany jest nowy zarząd. Notariusz to wszystko protokołuje. Wszystko odbywa się za drzwiami strzeżonymi przez rosłych ochroniarzy, tak by nikt nie przeszkadzał w zgromadzeniu. A następnie przejmujący składają wniosek o zmianę wpisu do Krajowego Rejestru Sądowego. Jeśli im się uda, zaczyna się prawdziwa batalia. A może się udać, bo orzecznicy w KRS nie badają wpisów merytorycznie.
Powinni?
Z punktu widzenia przeciwdziałania wrogim przejęciom – bez wątpienia tak. Pytanie jednak, w jaki sposób mieliby to robić. Jak mają odróżnić walne zgromadzenie akcjonariuszy zwołane legalnie od zwołanego nielegalnie? To oczywiście możliwe, ale ustalenie, kto ma w sporze rację, często zajmuje sądom wiele miesięcy. KRS, który ma dokonać wpisu w ciągu kilku tygodni, nie jest realnie w stanie tego zweryfikować.
I co się dzieje dalej?
W obrocie zaczynają funkcjonować równolegle dwa zarządy, są dwie rady nadzorcze. Jedni podejmują pewne decyzje, inni – inne. Robi się galimatias. A cierpi na tym firma. Przecież kontrahent, który jest nagabywany przez dwóch prezesów, traci zaufanie. Zanim sąd rozstrzygnie, kto ma rację w sporze, często nie ma już co zbierać z biznesu. Bywały przypadki ogołacania kont spółki przez alternatywny zarząd.
Jak się bronić przed wrogim przejęciem?
Jeśli mowa o spółce notowanej na giełdzie, najskuteczniejszym rozwiązaniem wydaje się znalezienie białego rycerza, czyli kogoś, kto doinwestuje spółkę. Ewentualnie, takie przypadki w ostatnich latach miały miejsce na polskim rynku, zaatakuje przejmującego. Wyobraźmy sobie, że jest pan małym zwierzątkiem, które zaraz zostanie zjedzone. Ale zna pan naprawdę dużego zwierza. I jeśli ten zainteresuje się drapieżnikiem, który chciałby pana zjeść, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że drapieżnik zajmie się obroną własnego bezpieczeństwa, a nie czyhaniem na innych.
A jeśli nie mamy na podorędziu takiego rycerza?
Możemy wstrzyknąć do naszej spółki trochę trucizny. Z opóźnionym czasem reakcji.
Żeby potem usłyszeć zarzuty z kodeksu karnego działania na szkodę spółki?
To musi być zrobione umiejętnie. Tak, by z jednej strony spółka nie ucierpiała finansowo, dopóki zarządza nią podmiot przejmowany, a jednocześnie boleśnie to odczuła, gdy w końcu wrogie przejęcie się ziści. Można to zrobić np. w postaci astronomicznych odpraw dla odwoływanego zarządu. Takie działanie nie jest zabronione. Przejmujący przecież zapoznaje się z dokumentacją, więc teoretycznie musi liczyć się z konsekwencjami finansowymi swoich ruchów.
Pani książka momentami przypomina kryminał. Biegająca ochrona, zakładanie podsłuchów. Czy to nie przesada?
Nie. I to akurat dość prosto można wytłumaczyć. Otóż jeśli dwie strony spierają się o to, kto powinien podejmować decyzje w spółce, asem w rękawie jest dostęp do jej siedziby. Raz: prezesa uwiarygadnia to, że siedzi w prezesowskim fotelu, a nie wynajmuje biuro 300 m od adresu siedziby spółki. Dwa: wiele pism, w tym wezwania sądowe, przychodzi często tylko na adres spółki. Choćby z tych powodów dla przejmującego dostanie się do biur spółki przejmowanej jest tak istotne. Jest też trzeci powód. Ogrom dokumentów, które znajdują się w siedzibie. Przeciętna drukarka w swojej pamięci przechowuje obecnie setki, jeśli nie tysiące ostatnio wydrukowanych stron. Jeśli przejmujący będzie miał fizyczny dostęp do drukarek, będzie mógł poznać całą strategię swojego przeciwnika. Zakładam też, że w przypadku spółki publicznej magazynującej dane dotyczące swoich klientów utrata kontroli nad takimi dokumentami spowodowałaby zainteresowanie KNF i UOKiK. Łatwo sobie wyobrazić reakcję tych instytucji w takiej sytuacji.
Zakładam, że żyjemy w państwie, w którym obowiązuje prawo. Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś wdziera się siłą do mojej firmy, wyrzuca mnie z niej, a ja nie jestem w stanie odzyskać kontroli. Wzywam przecież policję.
Zgadza się. Policjanci przyjeżdżają, legitymują strony konfliktu. Obie są w posiadaniu dokumentów potwierdzających, że to właśnie one zgodnie z prawem powinny zarządzać spółką, w związku z czym także mają prawo zajmować biuro. Policjanci nie rozstrzygają w takich sytuacjach, kto ma rację. Mówią temu, kto został właśnie wyrzucony ze swojej siedziby, że musi iść do sądu. I gdy będzie miał korzystny dla siebie wyrok, wtedy funkcjonariusze pomogą.
Dlatego nie ma żadnej przesady w tym, co napisałam w książce. Naprawdę w trakcie sporu spółki przejmowane płacą wielkie pieniądze agencjom ochrony. I szukają sposobu na to, by zniechęcić drugą stronę do szturmu na budynek.
Zakładam, że ma pani na myśli remont, o którym szeroko pisze pani w książce.
Generalna zasada jest taka, że kluczowe dla spółki dokumenty powinny być przechowywane w jej siedzibie. Ewentualnie w innym wskazanym z góry miejscu. I to zachęca przejmującego do najazdu. Ale prawo przewiduje wyjątek od reguły. Jest nim właśnie remont. Jeżeli w spółce właśnie malujemy ściany, wymieniamy podłogę, możemy czasowo wywieźć dokumenty, co jest logiczne, bo najważniejsze, by nie uległy one zniszczeniu. Stąd w przypadkach wrogich przejęć tak często w siedzibach spółek, o które toczy się walka, odbywają się remonty. Chodzi o to, by wywieźć dokumenty.
Jakie znaczenie mają doradcy w sprawach wrogich przejęć?
Kluczowe. Dobrzy prawnicy to skarb. Czasami też są mózgiem całej operacji. Dlatego należy zatrudnić jak najlepszych. A co się z tym często wiąże – najdroższych. Z moich obserwacji wynika, że ostatecznie zwycięża prawo, ale zanim do tego dojdzie, a to często zajmuje wiele lat, ktoś jest w lepszej sytuacji, a inny w gorszej. I w postawieniu nas po stronie tych w lepszej sytuacji mogą pomóc właśnie sprawni i sprytni prawnicy.
Zastanawiam się jednak, na ile chodzi o realne przejęcie władztwa nad podmiotem, a na ile o dążenie do zawarcia ugody i wyszarpania kilku milionów złotych.
To bez wątpienia zależy od konkretnego przypadku. W sytuacji, gdy w sporze są ze sobą dwa podmioty z tej samej branży, raczej chodzi o przejęcie kontroli. Ewentualnie o osłabienie rynkowego konkurenta. Bywały przypadki, że przejęty podmiot bardzo szybko znikał z rynku i nie stanowił już konkurencji dla przejmującego. Gdy jednak strony konfliktu nie były do tej pory związane biznesowo, a działały w zupełnie innej branży, rzeczywiście może chodzić o to, by ktoś zgodził się na podpisanie ugody i na jej podstawie wypłacił określoną sumę w zamian za święty spokój. Żadnej firmie nie służą przedłużające się spory przypominające wojnę na wyniszczenie. I tu objawia się ciemna strona zatrudnienia najlepszych specjalistów. Z moich obserwacji wynika, że 99 proc. przedsiębiorców, którzy założyli sobie określony budżet na walkę, przekracza go. Często kilka razy. Trudno jest odejść od stołu, gdy poświęciliśmy już sprawie ogrom czasu i pieniędzy.
Wrogie przejęcia nie są nielegalne, rzecz jasna, jeśli nie dochodzi do fałszowania ksiąg akcyjnych, protokołów czy odbijania budynków siłą. Mimo to w książce ocenia je pani krytycznie.
Coś, co nie jest nielegalne, może być nieetyczne. Chcę wierzyć w to, że w biznesie nadal jest miejsce na etykę. Kluczem są rozmowy i negocjacje. Źle się jednak dzieje, gdy w takim procesie jedna ze stron używa niemerytorycznych, pozaprawnych argumentów z pogranicza szantażu.
Jeśli wchodzę do basenu z piraniami, nie powinienem narzekać, że chcą mnie pożreć. Prezes dużej firmy powinien tak zarządzać spółką, by nie tylko zarabiała, lecz także była odporna na zakusy konkurencji.
Znam to podejście. I go nie podzielam. Wychodząc z tego założenia, zawsze wygra silniejszy. Jeśli mówi pan o tym, że chodzi o osłabienie przejmowanego, żeby doprowadzić do niekorzystnej dla niego ugody – potężniejszy zawsze będzie w lepszej sytuacji, bo w mniejszym stopniu się wykrwawia. Mniej go będzie kosztował przeciągający się spór, a z pewnością będzie miał na to więcej pieniędzy, czyli też np. lepszych, bardziej przebojowych prawników.
Sądy w Polsce nie działają sprawnie. Jest to przez wielu wykorzystywane. Gdyby spór mógł zostać ostatecznie rozstrzygnięty w ciągu – powiedzmy – pół roku, byłabym skłonna przychylić się do koncepcji, że prowadząc biznes, trzeba liczyć się z ryzykiem wrogiego przejęcia. Ale nie może być tak, że z jednej strony państwo nie gwarantuje szybkości rozstrzygania sporów, a z drugiej mówimy, iż przedsiębiorcy muszą sobie radzić.