Akcjonariusze zgodzili się powierzyć Marcinowi Pirógowi prezesurę i sprzedać część firmy. Potrzebują nie tylko jego umiejętności menedżerskich, ale przede wszystkim wiarygodności.
Decyzję o związaniu się z Biomedem Marcin Piróg podjął szybko. Kilka tygodni wystarczyło na analizę sytuacji finansowej spółki, rozmowy z akcjonariuszami i uzgodnienie programu motywacyjnego. – Relacja zysku do ryzyka jest obiecująca. Wiem, co trzeba zrobić, żeby wyprowadzić firmę na prostą – mówi w rozmowie z DGP.
Związek długoterminowy
Prezesem LOT-u Piróg był w latach 2010–2012. Za jego kadencji na Okęciu wylądował pierwszy dreamliner, z czego ekipa Piróga zrobiła medialny spektakl transmitowany przez telewizję. Wcześniej przez dziewięć lat stał na czele Carlsberg Polska, a jeszcze w ostatniej dekadzie XX w. był jednym z pierwszych polskich menedżerów, którzy wspięli się na kierownicze stanowisko na poziomie regionalnym w dużym międzynarodowym koncernie. W skandynawskim Leaf, wówczas właścicielu Wedla, nadzorował działalność spółki w kilkunastu krajach Europy Środkowo-Wschodniej.
W Biomedzie będzie pracował za 12 tys. zł miesięcznie, ale jednocześnie został w spółce inwestorem. Na początek wyłożył 2 mln zł. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to zainwestuje kolejne 9 mln zł, obejmując akcje po 1,17 zł. Program motywacyjny zakłada, że pod koniec 2019 r. giełdowe notowania sięgną 2,6 zł, a Piróg będzie posiadaczem 10 mln akcji (obecnie największy akcjonariusz ma 6 mln akcji firmy), dających kilkunastoprocentowy udział w kapitale spółki, wycenianych na rynku na 26 mln zł.
– Od dłuższego czasu szukałem firmy z ciekawym zestawem produktów i możliwościami rozwoju na rynkach zagranicznych, w którą mógłby zainwestować. Biomed to wszystko ma, dlatego jestem przekonany, że zostanę tutaj na długo – deklaruje Piróg.
Nowy prezes w pierwszym kroku musi przywrócić Biomedowi wiarygodność straconą na projekcie budowy zakładu frakcjonującego osocze.
Przepadło sto milionów
Rozłożona na sześć lat kwota inwestycji w kapitałochłonnej branży farmaceutycznej wrażenia nie robi. Podjęła się jej jednak firma o rocznych przychodach na poziomie 35 mln zł, która w ostatnich siedmiu latach tylko raz zanotowała nadwyżkę gotówki z podstawowej działalności. Mimo tego na uruchomienie produkcji w mieleckiej fabryce, przejętej w 2009 r. po upadłym siedem lat wcześniej Laboratorium Frakcjonowania Osocza (LFO), Biomed zamierzał wydać nawet 240 mln zł. Nie było to niemożliwe. Niemal 100 mln zł spółka pozyskała z unijnych dotacji. Resztę miał obiecane – jak zapewniał ówczesny prezes Waldemar Sierocki – od instytucji finansowych i inwestorów. Trzeba im było tylko pokazać, że firma potrafi na krwiopochodnych lekach zarabiać.
Kilka pierwszych kroków udało się zrobić sprawnie. W 2011 r. Biomed zadebiutował na NewConnect, prowadzonym przez GPW rynku przeznaczonym dla innowacyjnych spółek. Pozyskał 35 mln zł z emisji akcji i niemal wszystko wydał na 130 tys. litrów osocza od regionalnych centrów krwiodawstwa i krwiolecznictwa organizujących obrót krwią pobraną od krajowych dawców. Spółka miała już wtedy dobre relacje z francuską firmą LFB. Francuzi mieli najpierw przetwarzać osocze na zlecenie Biomedu, zgodzili się także sprzedać Polakom technologie, dzięki którym produkcja przeniosłaby się do Mielca.
Spółka nie poradziła sobie jednak z odpowiednio szybką rejestracją leków. Francuzi zaczęli frakcjonować polskie osocze dopiero w 2014 r., pierwsze produkty trafiły na rynek rok później. Kupiony przez Biomed surowiec stracił ważność (osocze nadaje się do użycia przez pięć lat od pobrania), także wyprodukowanych już przez LFB leków trzeba było pozbywać się szybko. Za frakcjonowanie osocza firma zapłaciła w 2015 r. 30 mln zł, przychody ze sprzedaży leków wyniosły 20 mln zł.
Pierwsza kostka domina upadła. Chętni na współfinansowanie budowy fabryki w Mielcu wycofali poparcie dla projektu. A do 15 kwietnia 2016 r. spółka miała rozliczyć się z unijnej dotacji. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, zarządzająca programem, z którego Biomed pozyskał finansowanie, nie zgodziła się wydłużyć tego terminu. Spółka została zmuszona do wypowiedzenia zawartych z PARP umów, a instytucja zażądała zwrotu wydanych już przez spółkę 29,5 mln zł wraz z odsetkami. „Darmowe” unijne pieniądze zamieniły się w zobowiązania, których przedsiębiorstwo nie było w stanie spłacić.
Historia lubi się powtarzać
– Mieli wszystkie karty w ręku i nie byli w stanie ogarnąć tego organizacyjnie. Trudno to zrozumieć – mówi jeden z byłych akcjonariuszy Biomedu.
– Nie chcę już do tego wracać. Zresztą wiadomo, dlaczego się nie udało – ucina rozmowę Waldemar Sierocki.
Sierocki jest wspólnie z bratem właścicielem firmy Lubfarm. Razem z pięcioma innymi podmiotami z branży tworzą Organizację Polskich Dystrybutorów Farmaceutycznych. OPDF ma kilkunastoprocentowy udział w hurtowym handlu farmaceutykami i pozycję numer cztery na rynku, ustępując jedynie trzem znanym giełdowym inwestorom, firmom: Neuce, Pelionowi i Farmacolowi (w czerwcu został wycofany z obrotu na GPW). W 2008 r. wspólnie z partnerami z OPDF kupił Biomed za 18 mln zł od spółki pracowniczej. Sierocki został prezesem i był nim do lipca zeszłego roku. Na początku 2012 r. wartość firmy na giełdzie przekraczała 300 mln zł, obecnie jest to 50 mln zł. OPDF i udziałowcy tej spółki, w tym także Sierocki, mają 58 proc. akcji Biomedu, które dają 70 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy.
To, czego Sierocki nie mówi wprost, można streścić jednym zdaniem: Biomed przegrał z lobby zagranicznych firm, które kupują polskie osocze, wytwarzają z nich leki w swoich fabrykach, a następnie sprzedają krwiopochodne preparaty na naszym rynku. Drożej, niż kosztowałoby ich wytworzenie na miejscu. W zeszłym roku budżet państwa wydał na leki krwiopochodne – według szacunków Biomedu – 700 mln zł.
– W tej sprawie odbywała się walka buldogów pod dywanem, bo jedni inwestorzy weszli w paradę innym, którzy również mieli ochotę na ten projekt. Jeden ze świadków powiedział na procesie, że sąd nie powinien ścigać ministra gospodarki, który ten projekt wspierał, lecz ministra zdrowia, który go utrącił, odbierając inwestorowi koncesję na kupowanie krwi i na sprzedaż leków z niej wytworzonych. Chciał w ten sposób zmusić inwestora, żeby odsprzedał projekt konkurencji – tak mówił w wywiadzie udzielonym przed dwoma laty „Rzeczpospolitej” Wiesław Kaczmarek, były polityk SLD, minister w kilku rządach.
Przez kilkanaście lat Kaczmarek musiał się tłumaczyć przed wymiarem sprawiedliwości z pozytywnej opinii dotyczącej gwarancji, której w 1997 r. rząd SLD udzielił firmie LFO. Dzięki temu pożyczyła ona w Kredyt Banku 33 mln dol. na budowę fabryki w Mielcu. Produkcja miała ruszyć już w 1999 r. Zamiast całego zakładu udało się jednak postawić jedynie dwa budynki. Sprawa trafiła do prokuratury, która uznała, że zarząd firmy część pożyczonych pieniędzy wydał niezgodnie z przeznaczeniem. Do tej koncepcji nie przekonała jednak sądu. Wszystkie siedem oskarżonych osób zostało uniewinnionych. Niemniej Skarb Państwa zapłacił 61 mln zł gwarancji, a inwestycja przebiła się do opinii publicznej jako „afera LFO”. Także dlatego, że 8 proc. udziałów w LFO miał Włodzimierz Wapiński, według mediów dobry znajomy pary prezydenckiej – Aleksandra i Jolanty Kwaśniewskich.
Jeszcze raz w powstanie fabryki frakcjonowania osocza państwo się zaangażowało – już tylko jako organizator – w 2010 r. Rozpisany przetarg wygrała szwajcarska Octapharma, ale nie porozumiała się z ówczesną minister zdrowia Ewą Kopacz odnośnie do zasad sprzedaży wyprodukowanych leków i nie podpisała kontraktu. Polska pozostaje jednym z nielicznych europejskich państw, który własnego zakładu frakcjonowania osocza nie ma.
Wszystkie trupy wypadły
Za pieniądze z unijnej dotacji Biomed zaczął już instalować w Mielcu linie technologiczne. Na uruchomienie produkcji nie ma jednak szans. Sprzedaż niedokończonej fabryki to jeden z kluczowych punktów zatwierdzonego przez sąd we wrześniu zeszłego roku porozumienia z wierzycielami. Spółka nie tylko chce w ten sposób pozyskać 19 mln zł, ale także ograniczyć koszty (nieruchomość jest leasingowana) i zwolnić zabezpieczenia, które PKO Leasing ma na innych nieruchomościach spółki. Na tym nie koniec. Firma musi sprzedać markę Lakcid, która odpowiada za 20 proc. jej przychodów, lub pozyskać inwestora gotowego wyłożyć wielokrotnie więcej pieniędzy niż Marcin Piróg. Wszystko po to, żeby we wrześniu spłacić 32 mln długu wobec PARP i uregulować 30 mln innych krótkoterminowych zobowiązań wymagalnych do marca przyszłego roku.
Jeśli tę przeszkodę nowy zarząd pokona, będzie miał już z górki.
Rachunek wyników Biomedu pokazuje, że przyczyną 60 mln strat, które spółka poniosła łącznie w 2015 i 2016 r., był projekt osoczowy. Na tradycyjnych produktach, takich jak Distreptaza (stosowana w ginekologii w leczeniu stanów zapalnych), BCG (szczepionka przeciwgruźlicza kupowana przez Ministerstwo Zdrowia), Onko BCG (lek stosowany w leczeniu powierzchownych guzów pęcherza moczowego) czy Lakcid, spółka zarobiła w 2016 r. 11 mln zł. Produkuje je od lat w swoich zakładach w Lublinie, ma mocną pozycję na rynku. Każdego z tych leków Biomed może sprzedawać więcej, także za granicą. Od Piróga akcjonariusze oczekują, że poprawi wyniki, zwiększając przede wszystkim produkcję BCG i Onko BCG.
Dlatego też posady w lubelskiej spółce Piróg nie ocenia jako najtrudniejszego wyzwania w swojej karierze. Bo struktura firmy nie jest skomplikowana, a wszystkie trupy z szafy już wypadły.
– Leki z frakcjonowania osocza to jest opcja na przyszłość. Jak się ziści, to super. Mogę obiecać jedno – jeśli w dalszym ciągu będziemy angażować się w ten projekt, to nie stracimy już na nim więcej pieniędzy – deklaruje prezes Biomedu.