Ponad 2,4 mld euro kary nałożyła w czerwcu Komisja Europejska na koncern Google. Czym podpadł? Zdaniem Margrethe Vestager, unijnej komisarz ds. konkurencji, algorytmy wyszukiwarki Google są tak skonstruowane, by promować własną porównywarkę cen (Google Shopping) i dyskryminować konkurencyjne platformy. W maju tego roku KE grzywną 110 mln euro ukarała Facebooka za to, że przejmując komunikator WhatsApp, niezgodnie z prawdą zapewniał Komisję o niemożności połączenia profili użytkowników obu serwisów, co oczywiście później uczynił.
/>
Co w tym wszystkim niezwykłego – poza oszałamiającą wysokością kar? Przecież od czasu do czasu jakiś urząd antymonopolowy nakłada karę na jakąś rozbestwioną firmę. Nihil novi... Nie do końca. Internet, mimo teoretycznie niskiego progu wejścia dla nowych graczy, wydaje się szczególnie podatny na monopolizację. FB, Google, Amazon, eBay, Apple, Microsoft to na pewno innowacyjne firmy, które dostarczają nam użytecznych produktów, ale czy chcemy być na nie skazani na wieki wieków?
E-kapitalizm dla ludzi
Nie. Bo to zagrożenie dla wolności – odpowiadają profesorowie Guy Rolnik i Luigi Zingales z University of Chicago Booth School of Business we wstępniaku zamieszczonym na łamach „The New York Timesa” niedługo po wyroku skazującym Google’a. I tłumaczą, skąd bierze się podatność internetu na monopolizację. Chodzi o tzw. efekty sieciowe. „Na tradycyjnym rynku – piszą – wybór danego produktu (np. opony samochodowej) przez jednego konsumenta nie wpływa na to, że inni konsumenci także będą wybierać ten produkt, a konkurencja generalnie zapewnia im najlepsze produkty po najniższych możliwych cenach”. W internecie, zwłaszcza w przypadku sieci społecznościowych, jest inaczej. „Jeśli jedna osoba wybierze FB zamiast Myspace’a, ma to bezpośredni wpływ na to, co wybiorą inni. Chcemy używać tych portali, co znajomi. Te rynki naturalnie grawitują w stronę monopolu” – wyjaśniają.
Tyle diagnoza. A jak temu przeciwdziałać? Zingales i Rolnik proponują fundamentalną zmianę w podejściu do praw własności intelektualnej dla „wykresu społecznościowego”, mapy naszych powiązań z innymi użytkownikami danego portalu. „Wystarczyłoby przypisać każdemu użytkownikowi prawo własności do wszystkich połączeń cyfrowych, które tworzy. Dzięki temu moglibyśmy, otwierając konto w konkurencyjnym dla Facebooka serwisie, szybko przekierować na nie wszystkie wiadomości od naszych facebookowych znajomych, dokładnie tak jak przekierowuje się rozmowy telefoniczne” – przekonują. Brzmi pięknie, ale czy to technicznie możliwe?
Tak. FB już teraz oferuje swoim klientom aplikacje – Facebook Connect i Graph API – dające dostęp do wykresu społecznościowego. Tyle że dostęp jest możliwy tylko do momentu, w którym klient portalu Marka Zuckerberga nie zaczyna zachowywać się jak jego konkurent. Wówczas koncern dostęp do wykresu odcina. Ekonomiści zauważają, że przedsiębiorcy internetowi nie inwestują w konkurencyjne serwisy ze względu na samą świadomość tego ograniczenia.
Wprowadzenie zmian proponowanych przez Zingalesa i Rolnika równałoby się więc zachęcie do pojawienia się realnej konkurencji i wolności wyboru. Zwykły użytkownik internetu znów miałby decydujący głos, a to świetnie koresponduje z tytułem najbardziej znanej książki Zingalesa „Kapitalizm dla ludzi”, bo z całą pewnością taki kapitalizm by budowało. A właściwie: e-kapitalizm.
Prawie jak wodociągi
Niestety – jak zauważają sceptycy – propozycja ta rozwiązuje problem wyłącznie z monopolem na rynku portali społecznościowych. A co z wyszukiwarkami albo ze sklepami internetowymi? „Możliwe, że internetowych gigantów należałoby potraktować jak spółki usług komunalnych” – zastanawia się prof. Jeremy Rifkin, amerykański politolog, w książce „Społeczeństwo zerowych kosztów krańcowych”. Rifkin uważa, że doszliśmy do momentu, w którym przeżycie kilku dni bez usług dostarczanych przez Facebooka, Google’a czy Amazona zaczyna wydawać się wręcz niemożliwe, można więc nazwać je usługami infrastrukturalnymi – takimi, jakimi w realnej gospodarce są drogi czy wodociągi. A skoro tak – należy rozważyć uregulowanie usług cyfrowych.
„Coraz większa liczba analityków przemysłu komunikacyjnego, prawników antytrustowych i przedstawicieli wolnej kultury (...) argumentuje, że jeśli nie rozpocznie się natychmiastowych i energicznych działań na jednej z dwóch linii (regulacje antymonopolowe bądź infrastrukturalne – aut.), to wielka obietnica internetu jako wspólnej, połączonej siecią globalnej wspólnoty zostanie nieodwracalnie stracona. (...) Google, Facebook, Twitter, eBay, Amazon i inni inwestują miliardy dolarów w poszerzenie bazy użytkowników, a jednocześnie tworzą niemożliwe do pokonania ogrodzenia zaprojektowane do czerpania zysków z globalnej wspólnoty społecznościowej, którą pomogły stworzyć” – pisze Rifkin.
Największego zagrożenia nie upatruje on w tym, że ktoś chce w internecie zarabiać, ale w tym, że najwięksi gracze, aby zarabiać, mogą w sposób dla społeczeństwa niezauważalny szachraić. Jak? Na przykład jak Google, który manipuluje wynikami wyszukiwania oraz ogranicza czy kontroluje dostęp do informacji.
Niektórzy proponują siłowe, odgórne podzielenie gigantów na mniejsze firmy, przywołując klasyczne przykłady podobnych interwencji z realnego rynku: rozbicia przez amerykańskie urzędy monopolu Standard Oil czy Microsoftu. Dla innych wzorcem jest sposób, na jaki – także w Stanach – poradzono sobie z telekomunikacyjnym gigantem AT&T, z jednej strony przyznając mu monopol, z drugiej szczegółowo regulując jego działalność i rozwój.
Pomysłów na uregulowanie internetu nie brakuje. „Po pierwsze – obłożyć firmy internetowe podatkiem od przychodu z internetowej reklamy. Po drugie – trzeba systemu niezależnej kontroli danych, które są w ich posiadaniu. Zdaniem niektórych to warunek przetrwania demokracji. Po trzecie – potrzeba poważniejszej dyskusji o odpowiedzialności za algorytmy serwisów społecznościowych w kontekście chociażby szerzenia mowy nienawiści. Po czwarte – należy postawić wymóg »należytej ekspozycji« tak, by uniemożliwić »rebranding«, a więc także wypaczenie, każdej publikowanej w serwisach treści informacyjnej na modłę odpowiadającą danej platformie. I w końcu warto byłoby przyznać też otwarcie, że pewne platformy internetowe to organizacje medialne, co wiąże się z nałożeniem na nie analogicznych obowiązków” – pisze Andrews na łamach Medium.com w artykule „Europa powinna uregulować Facebooka i Google’a”.
Problem w tym, że intuicyjne regulowanie firm internetowych jak się komuś wydaje i w ślad za sposobem, w jaki uregulowano firmy tradycyjne, może być niebezpieczne.
Francuski ekonomista Jean Tirole, który w 2014 r. otrzymał Nagrodę Nobla m.in. za analizę regulacji gospodarczych, zauważa, że rynki, na których działają internetowe giganty, różnią się od tradycyjnego modelu gospodarki, w którym wielu producentów oferuje wielu konsumentom identyczny produkt. Tu konsument wybiera producenta, wyjmuje portfel, płaci i sprawa załatwiona. W internecie to bardziej skomplikowane.
Regulacje? Niekoniecznie
Firmy takie jak FB, MS czy Google, ale też operator kart kredytowych Visa, tłumaczy Tirole, to firmy działające na tzw. rynkach dwustronnych. Są to platformy skierowane do dwóch osobnych grup: użytkowników i klientów. Oferują one użytkownikom usługi za darmo, po to by maksymalnie zwiększyć ich liczbę, co z kolei przekłada się na pozyskiwanie większej rzeszy klientów skłonnych płacić za dostęp do owej bazy użytkowników.
Jeśli, dajmy na to, konsola Xbox Microsoftu nie będzie miała wystarczająco dużej liczby użytkowników, żaden deweloper nie stworzy na nią gry. Microsoft może więc nawet sprzedawać konsolę poniżej kosztów, by dzięki masie krytycznej użtkowników móc zarabiać na deweloperach. Jak? Na przykład wymagając, by płacili mu za licencję na wydanie dostosowanej do niej gry.
Wniosek? Istotą biznesu internetowego jest generowanie jak najsilniejszego efektu sieciowego, a ewentualne regulacje powinny ten fakt uwzględniać, a nie z nim walczyć. „Polityka antymonopolowa wobec dwustronnych rynków i ich regulacja jest dużym wzywaniem ze względu na to, że to, co pozornie może wydawać się nam dyskryminacją małych firm kosztem dużych, w rzeczywistości jest dla konsumentów korzystne. Czy Microsoft stosuje w przypadku Xboxów drapieżnictwo cenowe? Na takich rynkach sprzedaż produktów po koszcie marginalnym nie może być już dłużej uznawana za praktykę monopolistyczną” – łumaczy na blogu prof. Alex Tabarrok z George Mason University.
Istnieje też spora grupa ekonomistów – tych nastawionych wolnorynkowo – przekonująca, że diabeł, w tym wypadku monopole firm internetowych, nie jest tak straszny, jak się go maluje.
Może i Google posiada niemal 90 proc. rynku wyszkiwarek internetowych, może na Facebooka przypada niemal 80 proc. ruchu w serwisach społecznościowych i może nawet Amazon rządzi 74 proc. rynku e-booków, ale – pytają owi ekonomiści – czy zapomnieliśmy już o Yahoo albo o Myspacie? Przecież w latach 90. to Yahoo dzierżyło palmę pierwszeństwa na rynku wyszukiwarek i portali. Jak zauważa Richard Brandt w „Potędze Google’a”, gdy uruchomiono wyszukiwarkę Google, „większość ludzi była zdania, że Yahoo wygrało już wyścig o palmę pierwszeństwa pośród wyszukiwarek internetowych”, a Google skazane jest na sromotną porażkę. Myspace z kolei był w latach dwutysięcznych dominującym serwisem społecznościowym, a do tego w ramach poszczególnych państw funkcjonowało wiele lokalnych serwisów (w Polsce np. Nasza Klasa czy Grono). Konkurowanie z nimi wydawało się karkołomne i naiwne. Tymczasem obu tych dysponujących olbrzymimi funduszami gigantów pokonali studenci – Larry Page i Sergey Brin z Google’a oraz Mark Zuckerberg z Facebooka.
– Nie panikujmy i nie wykonujmy żadnych fałszywych ruchów regulacyjnych – nawołują wolnorynkowi ekonomiści i ostrzegają, że często to właśnie w wyniku źle zaprojektowanych regulacji powstają uprzywilejowane firmy. Podkreślają też, że antymonopolowy bat bywa wykorzystywany przez rynkowy plankton, który nie umie zdobyć klientów inaczej, niż idąc na skargę do urzędnika. Było tak w przypadku Standard Oil. Założyciel koncernu John D. Rockefeller zdobył 95 proc. rynku ropy, bo obniżał jej ceny dzięki umiejętności cięcia kosztów produkcji. Konkurencja, 150 innych firm naftowych, tego nie umiała. Profesor Gary Galles z amerykańskiego Pepperdine University przekonuje, że na uderzającym w Rockefellera wyroku, który podzielił jego firmę na mniejsze, rynek wcale nie skorzystał. Ucierpieli konsumenci, gdy ceny ropy przestały spadać.
Z kolei Thomas Hazlett, ekonomista z także amerykańskiego Clemson University, zauważa, że restrykcyjne regulowanie monopoli skutkuje także spowolnieniem innowacji. Za przykład daje firmę AT&T. Już w latach 40. XX w. chciała rozwijać prace nad telefonią komórkową, ale przez kolejne 40 lat napotykała opór nadzorujących ją agencji.
Ujarzmianie trolla
Daleko jest do jednoznacznego ustalenia, czy Google i Facebook to groźne monopole, czy może firmy dominujące tylko tymczasowo. To będzie można ocenić dopiero za kilka lat. Jest jednak punkt, co do którego zgadzają się zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy regulowania działalności e-firm i polityki antymonopolowej. Chodzi o obserwację, że firmy internetowe (choć nie tylko one) budowanie swojej rynkowej pozycji coraz częściej opierają nie na dostarczaniu nowych przełomowych produktów, ale na wykorzystywaniu prawa patentowego czy też – ogólnie rzecz biorąc – prawa chroniącego własność intelektualną. Takie firmy nazywa się trollami patentowymi, m.in. ze względu na agresywne czerpanie korzyści z owoców czyjejś kreatywności.
Mechanizm trollowania jest wielowymiarowy. Z jednej strony firmy te wykupują spółki, które są w posiadaniu setek czy tysięcy patentów, by potem pozywać każdego, kto je narusza; z drugiej same – korzystając z urzędniczej ignoracji i ociężałości intelektualnej – wnioskują o absurdalne patenty, by dzięki nim dusić konkurencję. Bo przecież jeśli uda się opatentować literę A, to każdy jej używający będzie musiał płacić nam tantiemy. Bardzo znany przykład to opatentowanie w 1999 r. przez Amazon tzw. metody zakupu jednym kliknięciem, czyli po prostu szybkiego, zautomatyzowanego procesu transakcji online. Dzięki temu Amazon mógł pozywać np. księgarnię Barnes and Noble za oferowanie podobnej możliwości. Absurd tego patentu jest oczywisty: do tej samej metody zakupowej może wieść niezliczona ilość rozwiązań technologicznych. To tak, jakby posiadacz praw do produkcji aspiryny zabraniał innym producentom wynajdywać własne lekarstwa na ból głowy.
David K. Levine (European University Institute, Włochy) i Michele Boldrin (Washington University w St. Louis) w książce „Przeciwko intelektualnemu monopolowi” zauważają, że wszystkie innowacje umożliwiające Amazonowi stworzenie zakupu jednym kliknięciem, a więc m.in. „interfejsy graficzne, widgety takie, jak przyciski i ikony, kompilatory i asemblery, czyli programy do tworzenia kodów, przetwarzanie słów, algorytmy wyszukiwania”, wykorzystał za darmochę. Dlaczego? Powstały przed 1981 r., czyli zanim oprogramowanie objęto szeroką ochroną patentową. Jak zauważył Bill Gates, „gdyby ludzie wówczas wiedzieli o przyszłych mechanizmach patentowych, branża informatyczna byłaby teraz w maraźmie”.
Levine i Boldrin twierdzą wprost, że patenty w obecnej formie nie tylko nie wspierają innowacyjności, lecz także są dla niej szkodliwe. To coraz większy problem. Portal TechCrunch.com podaje, że w samym tylko USA w 2016 r. aż 10 tys. firm było pozwanych przez trolli i aż 85 proc. z pozwów miało związek z branżą hi-tech. Wśród pozywających są trolle pełnokrwiste, czyli firmy, które powstały tylko po to, by prawa skupować i pozywać, oraz trolle półkrwi, czyli olbrzymie koncerny, które oferują co prawda ważne usługi i dominują na rynku, a patenty wykorzystują do dodatkowego, jak to ujął prof. Rifkin, zbrojenia „ogrodzeń” chroniących ich przed konkurencją. Innymi słowy: patenty są ważnym elementem monopolistycznej strategii. Profesor Alex Tabarrok uważa, że oddziaływanie prawa patentowego na innowacyjność, a więc także pośrednio na konkurencję na rynku, można opisać tak, jak oddziaływanie podatków na przychody budżetowe. Tak jak od pewnego momentu podnoszenie podatków powoduje spadek przychodów, tak wzmacnianie patentów powoduje spadek innowacyjności. Tabarrok uważa, że z takim procesem mamy właśnie do czynienia.
Osłabienie prawa własności intelektualnej, zwłaszcza patentów, z których korzystają firmy internetowe, nie zlikwiduje ich monopolistycznych ciągot, ale na pewno je stępi. A może nawet w połączeniu z propozycją Rolnika i Zingalesa, by prawa własności do wykresu społecznościowego przypisać użytkownikom, pozwoli nam kiedyś zwiać z Facebooka na inny i jeszcze lepszy serwis społecznościowy?