Pamiętam, jak w Agencji Rozwoju Przemysłu ruszaliśmy ze stażami kosmicznymi. Dziś to już stały element rynku. Widziałem, jak sceptycy przestawali mówić „fanaberia”, a zaczynali widzieć realną szansę dla gospodarki. I jak polskie firmy – od Creotech i CloudFerro po dziesiątki startupów – zdobywały kontrakty ESA i dowoziły technologie światowego poziomu. Jak mądrzy studenci robili projekty, zakładali spółki i… wchodzili na giełdę, jak Scanway.
Ogromną robotę zrobił też Sławosz Uznański-Wiśniewski. Wyciągnął temat do mainstreamu, dał młodym wiarygodny punkt odniesienia i po raz kolejny podkręcił popyt na uczelnie techniczne. Teraz trzeba kontynuować praktyki, staże, praca przy prawdziwych projektach – nie warsztaty z gadżetami.
I dlatego mówię wprost: stoimy w miejscu, w którym można to wszystko zaprzepaścić. Albo wykorzystać szansę, która nie wróci przez kolejne trzy lata.
Za miesiąc, 26-27 listopada w Bremie, zbiera się Rada Ministerialna ESA. Dla wielu brzmi to jak formalność. To tam zapadną decyzje o kształcie naszego przemysłu kosmicznego na lata 2025-2027. Kraje zadeklarują wysokość i strukturę składek. My w poprzedniej rundzie zrobiliśmy skok: czterokrotnie podnieśliśmy wpłatę – do ok. 496 mln euro na 2023-2025 – co wprowadziło nas do pierwszej ligi płatników ESA. Tylko że sama wpłata nic nie gwarantuje.
ESA działa w logice zwrotu geograficznego: teoretycznie każde euro powinno wrócić do krajowego przemysłu w kontraktach. W praktyce w 2022 r. polskie firmy miały kontrakty warte ok. 52 proc. naszej składki. Prawie połowa polskich pieniędzy popłynęła do innych gospodarek. To nie „zła ESA”, tylko efekt tego, że za słabo negocjowaliśmy i nie przygotowaliśmy sektora do absorpcji środków.
To da się odwrócić – ale mądrze. Udział w ESA to nie datek ani bilet wstępu. To inwestycja strategiczna, którą trzeba profesjonalnie prowadzić.
Spójrzmy na Czechy: kraj znacznie mniejszy, a osiąga blisko 100 proc. zwrotu. Jak? Delegacja jest aktywna: wskazuje nisze technologiczne, promuje firmy w strukturach ESA, negocjuje programy „szyte na miarę”, wspiera biznes prefinansowaniem i doradztwem. Belgia idzie dalej – wpłaca proporcjonalnie więcej, ale każde euro wraca dzięki bardzo precyzyjnemu dopasowaniu wpłat do kompetencji przemysłu. My wciąż zbyt często reagujemy zamiast wyprzedzać i traktujemy udział w ESA jak cel sam w sobie.
A mamy czym grać. CloudFerro obsługuje europejską platformę danych Copernicus, Creotech też buduje swoje kompetencje, a dziesiątki firm tworzą aplikacje downstream oparte na danych satelitarnych. To nasza naturalna nisza – obszar, w którym możemy nie tylko uczestniczyć, ale rozdawać karty.
Gdzie są „miny”?
ERS (European Resilience from Space). Piękna nazwa, ale jeśli nie wpiszemy twardych wymogów „local content” – payloady, elektronika, flight software, segment naziemny, operacje i utrzymanie w Polsce – zapłacimy za „pudełko z zagranicy”. Trzeba się do tego zadania porządnie przygotować, żeby korzyści zostały w kraju.
IRIS². Chcemy wejść w bezpieczną łączność satelitarną – świetnie. Minimum to stacja naziemna i operacje w Polsce oraz udział polskich firm w segmencie satelitarnym i terminalowym. Inaczej będzie „kup teraz, płacz później”.
Ośrodek ESA w Polsce. Ambitnie, długoterminowo. Bez niego stracimy szanse na bycie regionalnym liderem – musimy pamiętać, że najważniejsze są kontrakty w łańcuchu wartości. I to jest celem, a potem prestiżowe szyldy.
I jeszcze jedno: mądre wydawanie środków ESA to tylko połowa (a może nawet mniej). Druga połowa to komercja – firmy, które żyją nie tylko z publicznych kontraktów. Dobry przykład to Scanway: zaawansowana optyka kosmiczna, projekty ESA, ale przede wszystkim produkt sprzedawany globalnie. Rozwiązania do obserwacji Ziemi trafiają do operatorów i firm analitycznych. Dziś mają kontrakty ok. 10,7 mln euro i działają w Azji, Korei Południowej, Niemczech, Polsce i USA. Albo KP Labs z Gliwic: komputer satelitarny Leopard powstał dzięki NCBR i prywatnym inwestorom, produkt doprowadzony do wysokiej dojrzałości – i dopiero potem wejście do konsorcjów ESA, udział w misji Intuition-1, a od 2022 r. projekty w Future EO. Najpierw produkt, potem skalowanie przez ESA. Tak to powinno wyglądać. Firmy oparte tylko na środkach publicznych są kruche; z produktem i dźwignią globalnych sieci – rosną.
Powinniśmy też myśleć o diasporze. To nasze rozszerzenie, nie ciekawostka. Jeśli serio myślimy o suwerenności technologicznej, musimy traktować polską diasporę kosmiczną jak część krajowego ekosystemu. Symbolem jest tu firma ICEYE: Polacy współtworzyli światowego lidera mikro-SAR – tyle że z siedzibą w Finlandii. To jednocześnie dowód, że można, i najmocniejsza inspiracja dla młodych inżynierów; efekt „ICEYE” trzeba zagospodarować, nie tylko podziwiać. Firmy zakładane przez Polaków za granicą powinny mieć u nas też otwarte drzwi: do konsorcjów, do zamówień publicznych, do wspólnych projektów R&D, akceleratorów i sandboxów danych. Musimy ich też zachęcać do transferu wiedzy do Polski. Często mają rynkowy produkt i dostęp do globalnej sprzedaży – to bezcenne dźwignie dla polskich łańcuchów dostaw. Powinniśmy ewidencjonować talenty, tworzyć „buddy program” łączący polskie firmy z liderami technologii w diasporze. Popatrzmy jak robią to inne kraje. Zachęcajmy do dwóch ośrodków decyzyjnych „Dual HQ” – np. R&D w Polsce, sprzedaż globalna gdzie indziej, uproszczone „powroty technologii” i szybkie ścieżki uznawania certyfikacji oraz testów z zagranicy.
Pytanie, co my właściwie wspieramy: zdolność wygrywania przetargów ESA czy też budowanie produktów, które da się sprzedać globalnie? Czy oprócz georeturnu robimy z naszych firm graczy światowych?
Co teraz – konkretnie:
1. Delegacja na Bremę potrzebuje mocnego mandatu i strategii. Nie „wpłacimy X w programy Y i Z”, tylko „wpłacimy X w Y i Z, bo nasz przemysł ma tu konkretne kompetencje i gotowe projekty”.
2. Future EO nie może być traktowany po macoszemu. Tu już wygrywamy – dosypanie paliwa ma sens. Przerzucenie środków na obszary, w których dopiero raczkujemy, grozi, że za trzy lata znów zobaczymy 50% zwrotu i będziemy się drapać w głowę.
3. Koniec z myleniem udziału z sukcesem. IRIS² brzmi dumnie, ale jeśli z ok. 500 mln euro, które chcemy tam skierować, większość pójdzie na zakup satelitów za granicą, to nie budujemy polskiego przemysłu. Kompetencje inżynierów i menedżerów już podciągnęliśmy. Czas na kolejny krok.
4. Potrzebujemy wreszcie Krajowego Programu Kosmicznego. Obiecywany od lat, nadal nieistniejący. Bez krajowych programów uzupełniających ESA skazujemy firmy na bieganie tylko w międzynarodowych przetargach, gdzie często przegrywają nie przez brak kompetencji, ale referencji.
5. Wspierajmy komercjalizację: ulgi podatkowe, wsparcie eksportu, łączenie z kapitałem venture. Traktujmy polskie firmy nie jak beneficjentów dotacji, tylko jak globalnych graczy, którym tworzymy warunki do wygrywania.
Premier Donald Tusk mówi o bezpieczeństwie i suwerenności technologicznej – słusznie. Tyle że suwerenność nie rodzi się z samego kupowania technologii, nawet od sojuszników. Rodzi się z budowania własnych zdolności, ze wspierania własnych firm, z ekosystemu, w którym polscy inżynierowie rozwijają technologie światowego poziomu.
Przekonaliśmy już opinię publiczną, że kosmos to nie mrzonka. Specjaliści dowieźli technologie i firmy konkurencyjne w Europie. Młode startupy wchodzą z pomysłami. Teraz najgorsze, co możemy zrobić, to ich zawieść.
Liczę, że do Bremy pojedziemy z jasnym planem, wsparciem przemysłu i gotowością do twardych, mądrych negocjacji – i że oprócz zwrotu będziemy wspierać drogę naszych firm do komercyjnego sukcesu. Bo jeśli nie, za trzy lata znów będziemy mówić o niewykorzystanym potencjale, a zachodni przemysł – karmiony także naszymi pieniędzmi – odjedzie o kolejne okrążenie. A nasze firmy zamiast przewodzić, będą gonić.
Nie schrzańmy tego. Naprawdę.