Komisja Europejska wychodzi bowiem z założenia, że nie tylko wielki przemysł musi się bardziej zaangażować w walkę ze zmianami klimatycznymi, ale także inne branże emitujące gazy, a nieobjęte systemem ETS. I proponuje, by do 2030 r. emisja gazów cieplarnianych w tych sektorach non-ETS została zmniejszona łącznie o 30 proc. w porównaniu z 2005 r., przy czym dla każdego państwa ustalono odrębny poziom redukcji (dla nas – 7 proc.). Tymczasem komisja środowiska Parlamentu Europejskiego chce jeszcze bardziej zaostrzyć przepisy. Otóż niedawno stwierdziła, że już w pierwszych latach kolejnej dekady emisja powinna zacząć spadać poniżej tej notowanej w latach 2016–2018.
Polski rząd ma razie nie przedstawił propozycji, jak nasz kraj miałby dojść do wymaganego poziomu. W ogóle o konieczności redukcji emisji w sektorze non-ETS mówi się u nas niewiele. Jednak pewne jest jednak jedno: zmiany wymagać będą drastycznych cięć. Dla Polski, wbrew pozorom, redukcja o 7 proc. w stosunku do 2005 r. jest znaczącym wyzwaniem. Dla naszego kraju, będącego w okresie dorównywania do poziomu gospodarek krajów rozwiniętych UE, oznacza bowiem konieczność naprawdę znaczących cięć. Bo gospodarka po wejściu do UE rozwijała się; przykładowo w transporcie emisja gazów wzrosła w latach 2005–2015 z 35 do 46 mln ton ekwiwalentu CO 2 . Teraz zejście do poziomu jeszcze niższego niż w 2005 r. – będzie nie lada wyzwaniem.
Na dodatek skutecznie wdrożyć nowe regulacje wcale nie będzie łatwo. Już dziś egzekucja przepisów kuleje. Przykładowo – nasi przedsiębiorcy choć mają taki obowiązek, to niechętnie rejestrują się do krajowej bazy emisji gazów cieplarnianych. W bazie, oprócz 740 firm ETS, figuruje tylko ok. 22 tys. podmiotów non-ETS (tymczasem według danych CEIDG jest u nas ok. 2,5 mln firm). Może dlatego, że za brak rejestracji nie ma kar.