Pomysł budowy auta zasilanego prądem nie jest zły. Ale jest skrajnie źle przygotowany: tak pod względem merytorycznym, czasowym, jak i finansowym. Idźmy jednak po kolei...
Amerykańska Tesla do 2020 r. zainwestuje 5 mld dol. w fabrykę samochodów elektrycznych na pustyni w Nevadzie (z jej taśm docelowo ma zjeżdżać 300 tys. aut rocznie). Niemiecki Volkswagen w ubiegłym roku na same badania i rozwój wydał 15,3 mld dol., a jego sowicie opłacani styliści i inżynierowie nad każdym nowym modelem pracują przez 7–8 lat. Zaprojektowanie od podstaw nowego Volvo XC90 pochłonęło 11 mld dol. Koreańczycy z Kii i Hyundaia pracowali nad swoją reputacją przez 40 lat, a w strategii 2017–2020 założyli, że na badania i rozwój oraz budowę nowych zakładów na całym świecie wydadzą – uwaga, uwaga! – 73 mld dol. To oznacza, że średnio dziennie inwestowali będą 50 mln dol.
A teraz spójrzmy na znane nam fakty dotyczące polskiego samochodu elektrycznego, którego produkcja – po tym, jak rząd pod koniec ubiegłego tygodnia przyjął Plan Rozwoju Elektromobilności – jest w zasadzie przesądzona. Spółka, która ma realizować projekt, nazywa się ElectroMobility Poland, a jej kapitał zakładowy to skromne 10 mln zł. Powołana została pod koniec ubiegłego roku i tworzą ją cztery największe koncerny energetyczne (PGE, Enea, Energa i Tauron), które bezsprzecznie znają się na robieniu prądu, ale na pewno nie na zasilanych nim samochodach. To trochę tak, jakby BP, Orlen, Statoil i Shell zawiązały spółkę mającą produkować okręty – bo przecież dostarczają do nich paliwo.