Te n artykuł miał być przestrogą przed katastrofą, jaką minister finansów zaplanował w ustawie budżetowej na 2017 r. Nie przewidziałam jednak, że PiS zafunduje nam katastrofę wcześniej, już na etapie jej uchwalania.
Te n artykuł miał być przestrogą przed katastrofą, jaką minister finansów zaplanował w ustawie budżetowej na 2017 r. Nie przewidziałam jednak, że PiS zafunduje nam katastrofę wcześniej, już na etapie jej uchwalania.
PiS rozpoczął psucie finansów publicznych w chwili, gdy minister finansów postanowił znowelizować budżet tuż przed końcem 2015 r., żeby przerzucić na 2016 r. 9 mld zł dochodów z aukcji częstotliwości szerokopasmowego internetu. Gdyby chodziło o sfinansowanie jednorazowego wydatku, można by o tym zapomnieć. Niestety PiS uznał, że częściowo rozwiąże tak problem braku środków na program 500 plus, który stał się trwałym wydatkiem sztywnym. Każdy wie, że znalezione 100 zł można wydać tylko raz. Potem trzeba znaleźć kolejne albo iść do pracy. Ale w pierwszym roku rządzenia szczęście sprzyjało PiS. Zysk NBP był wyjątkowo wysoki, więc budżet na 2016 r., choć obciążony dodatkowym wydatkiem 17 mld zł, się zepnie. Nie przekroczymy cienkiej linii dopuszczalnego deficytu, mimo że w drugim półroczu gospodarka wyhamowała.
Wyhamowała tak bardzo, że słowa z uzasadnienia do projektu budżetu na 2017 r. brzmią jak ponury żart. Rząd pisze, że w II kw. 2016 r. po przejściowym spowolnieniu gospodarka powróciła na ścieżkę szybszego wzrostu, na której znajduje się od 2013 r. Tyle że ten powrót okazał się krótkotrwały, bo już w III kw. mieliśmy do czynienia z poważnym wyhamowaniem. Jego przyczyną było dramatyczne pogłębienie się spadku inwestycji. Z uzasadnienia wynika też, że rząd liczy na domknięcie w tym roku luki produktowej. Dane nie potwierdzają tego optymizmu. Rewizji wymaga też teza o stopniowym zwiększaniu się udziału kapitału w PKB. Takie twierdzenie to już nawet nie urzędowy optymizm, ale poważny problem z oceną kierunku, w którym pod obecnymi rządami podąża gospodarka. Stopa inwestycji wyniosła w minionym kwartale 17,3 proc. wobec 19,3 proc. przed rokiem.
W efekcie wzrost PKB w 2016 r. nie wyniesie 3,4 proc., jak prognozuje rząd. Będzie znacząco niższy, na pewno poniżej 3 proc., a najprawdopodobniej ok. 2,5 proc. Tak duże błędy w prognozie na 2016 r. muszą się przenieść na błędy w prognozie na 2017 r. Projekt budżetu przekazany do Sejmu zbudowano zatem na nierealistycznym obrazie gospodarki. Jeśli nie zostanie on urealniony, jest raczej przepisem na katastrofę niż planem finansowym państwa. Dlaczego? Bo złamane zostaną zobowiązania, o których rząd przypomina w uzasadnieniu, jak pakt stabilności i wzrostu czy ograniczenia wynikające z reguły wydatkowej. A to wróży nałożenie procedury nadmiernego deficytu przez UE i konieczność podjęcia działań sanacyjnych. Nie trzeba pokazywać skutków: dalszy spadek ratingów, osłabienie waluty, wzrost kosztów obsługi długu, a w konsekwencji coraz gorszy stan gospodarki.
Prognozę dochodów na 2017 r. oparto na przewidywaniu przyspieszenia tempa wzrostu PKB w ujęciu realnym do 3,6 proc. oraz zmianie struktury tego wzrostu polegającej na zwiększeniu wkładu popytu krajowego. Elementem składowym tego popytu są inwestycje, które z kwartału na kwartał coraz bardziej się kurczą (ponad 7 proc. w III kw. br.). Mimo to założono ich wzrost o 5,9 proc. w 2017 r. To pozwoliło rządowi zaplanować dochody wyższe o 11 proc. z podatku od towarów i usług, o 5,7 proc. z akcyzy, o 14,2 proc. więcej z CIT, o 4,9 proc. z PIT i o 15 proc. z podatku od niektórych instytucji finansowych.
Rząd tłumaczy te dynamiki „efektem już wdrożonych i aktualnie przygotowywanych zmian systemowych”. Jednak nawet w tym optymistycznym scenariuszu, ale uwzględniającym to, co już wiemy o wzroście w bieżącym roku, urealnienie PKB na 201 7 r . oznacza, że zabraknie ok. 5 m ld zł dochodów. Do tego trzeba podać w wątpliwość hurraoptymistyczne założenie o wzroście ściągalności podatkowej o ponad 1 0 m ld zł. Realizm każe przyjąć, że będzie to najwyżej połowa tej sumy. W sumie, w wersji optymistycznej, zabraknie ok. 1 2 m ld – 1 4 m ld zł dochodów, czyli 0,6–0,7 proc. PKB. W wariancie mniej optymistycznym byłoby to nawet 1 9 m ld zł (1 proc. PKB). I to w sytuacji gdy już dziś budżet jest skrojony tak, że deficyt mieści się minimalnie poniżej granicy 3 proc. PKB, a dług publiczny zbliża się do 55 proc. PKB.
Jeśli przekroczymy te wartości, rząd będzie zobowiązany wdrożyć bolesne procedury sanacyjne i ostrożnościowe. Czyli np. obniżyć wysokość emerytur i rent, a może i wstrzymać świadczenia 500+. Aż nie chce się wierzyć, że PiS zgotował to wszystko Polsce w jeden rok. W 2015 r. mieliśmy jeden z najszybszych wzrostów w Europie i bezpieczny deficyt, który dawał przestrzeń na kolejny skok cywilizacyjny dzięki 500 mld zł z obecnej perspektywy. Dzięki temu za kilka lat jakość życia Polaków byłaby niemal na poziomie średniej unijnej. Łatwiej byłoby o sprawiedliwą redystrybucję, bo trudno rozdawać coś, czego nie ma. Minister finansów, zamiast unosić się w oparach absurdu i marzyć o wielkiej pisowskiej Polsce, powinien zająć się tym, co jeszcze można uratować. Proponuję zacząć od przyznania, że budżet nie został przez Sejm uchwalony. Można więc jeszcze przygotować poprawki, które poprzez obniżenie wydatków pozwolą uniknąć dewastacji finansów publicznych i gospodarki. W tej sytuacji PO byłaby gotowa wycofać swoje poprawki i poprzeć taki budżet w głosowaniu .
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama