Polski bank centralny jest jedną z niewielu „klasycznych” tego typu instytucji na świecie: nie drukuje pieniędzy, zasadniczo nie interweniuje na rynku walutowym, walczy przede wszystkim z inflacją, choć Fed czy EBC chcą ją raczej wywołać dla pobudzenia światowej gospodarki.
NBP może wciąż bardzo „konwencjonalnymi” metodami dbać o odpowiednią równowagę między tempem wzrostu cen (ich stabilność to priorytet banku) a tempem rozwoju gospodarczego kraju. Czy to oznacza, że obniży stopy procentowe na rozpoczynającym się dziś posiedzeniu? O cyklu łagodzenia polityki monetarnej mówił pod koniec września Marek Belka, prezes NBP. Presja na RPP jest bardzo duża. Zdecydowana większość ekonomistów tego właśnie się spodziewa: obniżki o 25 pkt bazowych do 4,5 proc. Bank centralny dostał właśnie do ręki kolejny argument. Wskaźnik PMI, obrazujący koniunkturę w polskim przemyśle, pozostaje w strefie, która sugeruje na kurczenie się sektora, na dodatek jest niżej, niż się spodziewano. Inny element układanki: decyzje EBC, Banku Japonii czy Fed o drukowaniu pieniędzy na zakup obligacji nie wywołały euforii na rynkach. Poprawa nastrojów nie jest tak duża, by można było wieszczyć jej silny wpływ na realną gospodarkę.
Jest też jeszcze coś, co wskazuje, że obniżka stóp jest oczekiwana: banki tną oprocentowanie depozytów, sądząc najwyraźniej, że pieniądz stanieje. Dla nich, bo czy dla nas wcale już takie pewne nie jest (pociechą może być łatwiejszy dostęp do kredytów poprzez rozluźnienie rekomendacji T i S, co zapowiada KNF).
My zostaniemy z nieco niższą inflacją (w sierpniu 3,8 proc. w ujęciu rocznym) i wcale nie tak jasną perspektywą jej dalszego spadku. Decyzje „nieklasycznych” banków centralnych sprawiają, że choć w gospodarkach wcale lepiej nie jest, to taniej też raczej nie będzie. Przykładowo, im więcej dolarów, tym wyższe ceny surowców. W najgorszym razie najbliższa obniżka stóp, chyba przesądzona, może wcale nie być początkiem wyraźnego cyklu. O ile NBP pozostanie klasycznym bankiem centralnym.