Przemeblowanie, które następuje w Europie, jest na tyle radykalne, że powinniśmy nieco poszerzyć pulę tematów kryzysowych dyskutowanych w Sejmie. Dłużej nie da się poruszać tylko na krajowym podwórku - pisze Zbigniew Parafianowicz.
Nie możemy dać się zepchnąć do roli obserwatorów procesów integracyjnych w Europie.
Po tygodniu od spotkania Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego w Paryżu premier Donald Tusk skomentował pomysł budowania rządu gospodarczego strefy euro. Wcześniej rzecznik polskiej prezydencji w UE powiedział jedynie, że cieszymy się z ustaleń kanclerz Niemiec i prezydenta Francji. Premier w Sejmie zapewniał z kolei, iż nie przeraża go wizja rządu gospodarczego. Dodawał nawet, że zaproponowane rozwiązania są niewystarczające. Trzeba było pójść dalej.
Na kilku poprzednich szczytach Unii w składzie jeszcze 27 państw UE, a nie 17 państw unii walutowej, premier miał bardziej sprecyzowany i nieco inny pogląd w tej sprawie. W lutym tego roku „Spiegel” relacjonował kulisy jednego z takich spotkań.
Wówczas Donald Tusk miał „zasadnicze wątpliwości co do metody realizacji w ramach strefy euro rządu gospodarczego”. Podczas Rady Europejskiej miał pytać Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego: „Dlaczego musicie demonstrować podział? Czy pozostali stoją wam na drodze?”. Przez te kilka miesięcy pomysły Merkel i Sarkozy’ego w sprawie budowania rządu gospodarczego dla unii walutowej 17 państw nie zmieniły się radykalnie. To, co powiedziano na spotkaniu w Paryżu, jest właściwie powtórzeniem starych koncepcji. Pozostaje zatem pytanie, dlaczego polski premier zmienił pogląd w tej sprawie?
Efektem pretensji Tuska i kilku innych polityków Europy Środkowej (m.in. Viktora Orbana) zgłaszanych na szczycie UE na początku 2011 r. było przyjęcie paktu dla euro plus, który dawał cień nadziei, że – deklarująca chęć uczestniczenia w nowym urządzaniu kryzysowej Europy – Polska nie zostanie odsunięta na boczny tor w procesie decyzyjnym. Polski rząd zapewniał po lutowym szczycie, iż mamy zaklepane miejsce na spotkaniach strefy euro i głos doradczy. Warszawa zapewniała, że – jak będzie trzeba – niewiele, ale coś tam dorzuci do ratowania zagrożonych bankructwem państw. „Chcemy realnie partycypować w walce z kryzysem, ale też i realnie mieć głos na forum eurolandu” – taki był komunikat z Polski.
Kilka miesięcy później okazało się, że po pierwsze, Francuzi nie mają zamiaru wpuścić polskiego ministra finansów na spotkania Eurogrupy. Po drugie, ani Berlin, ani Paryż nie myślą zapomnieć o pomyśle rządu gospodarczego, który za kulisami lutowego szczytu krytykował Donald Tusk i który wówczas na chwilę został zarzucony. Po trzecie w końcu, propozycja instytucjonalizacji strefy euro i powołania rady unii walutowej z własnym przewodniczącym, to próba zepchnięcia państw spoza strefy do roli obserwatorów procesów integracyjnych w Europie.
W piątek w Sejmie Donald Tusk prześlizgnął się jedynie po temacie urządzania Europy przez duet Sarkozy-Merkel. Szkoda, bo pytań w tej sprawie jest wiele. Dlaczego premier zmienił zdanie w sprawie dzielenia Unii na dwie prędkości? – jest tylko jednym z nich i niekoniecznie najważniejszym. Kolejne dotyczą tego, co polski rząd sądzi o wracającej koncepcji emitowania wspólnych dla strefy euro obligacji. Czy w związku z postępującym podziałem UE na dwie części zmodyfikowaliśmy stanowisko w sprawie przyjęcia euro? Czy pomysł budowania unii fiskalnej i budżetowej w ramach strefy euro i tym samym ograniczanie kompetencji państw w dziedzinie polityki gospodarczej powoduje, że przyjęcie euro powinno być poprzedzone ogólnonarodowym referendum, czy też nie?
Przemeblowanie, które następuje w Europie, jest na tyle radykalne, że powinniśmy nieco poszerzyć pulę tematów kryzysowych dyskutowanych w Sejmie. Dłużej nie da się poruszać tylko na krajowym podwórku.