Jesteśmy krajem, w którym udział przemysłu w gospodarce wciąż jest dość wysoki. Cieszyliśmy się z każdej, najmniejszej inwestycji. Teraz przyszedł czas na bardziej świadome sterowanie w kierunku tych o wysokiej wartości dodanej.
Po latach zachłyśnięcia się wizją nowoczesnej gospodarki opartej na finansach i usługach, z wytwarzaniem przeniesionym do gospodarek o niskich kosztach siły roboczej, nadszedł (wreszcie) renesans przemysłu. Dzisiaj nikt już nie kwestionuje, że to ważna gałąź gospodarki, bo nie tylko generuje trwałe miejsca pracy, ale tworzy też innowacje i wspiera rozwój nauki. Renesans przemysłu wynika także z doświadczeń krachu 2008 r., który nastąpił na skutek całkowitego oderwania świata finansów od realnej gospodarki. Razem z Lehman Brothers upadł mit robienia pieniędzy na pieniądzach. Zauważono, że najzdrowsze gospodarki, które nie ulegają wahaniom i kryzysom finansowym, to te oparte na dużym udziale przemysłu.
Ważna litera „U”
Polska ciągle jest jednym z państw, w których udział przemysłu w gospodarce jest stosunkowo wysoki. W ostatnich latach, kiedy kraje wysokorozwinięte przesuwały swój przemysł wytwórczy do tych o niższych kosztach robocizny, Polska korzystała z tego zjawiska. Nie tylko ze względu na koszty pracy, ale także wykwalifikowanych pracowników i wieloletnie tradycje przemysłowe.
Po 25 latach wolnego rynku, podczas których cieszyliśmy się z każdej, nawet najprostszej, inwestycji, przyszedł czas nie tyle na wybrzydzanie, ile na bardziej świadome sterowanie w kierunku inwestycji o wysokiej wartości dodanej. Inwestycja nie jest bowiem równa inwestycji. Są takie, które wykorzystują po prostu zasób taniej siły roboczej, i takie, które rozwijają umiejętności i zdolności do uczestniczenia w najbardziej wartościowych częściach globalnego łańcucha wartości dodanej. Takie miejsca są na początku i na końcu procesu biznesowego, tak więc wykres wartości dodanej układa się w literę „U”. Na początku mamy myśl techniczną, innowację, projekt, potem jest wytwarzanie produktu, aż do jego ostatecznego montażu, a na koniec sprzedaż, marketing, markę, kontrolę kanałów dystrybucji. Wartość dodana w środku tego procesu, czyli przy montażu, jest najniższa, bo i najmniejsze kwalifikacje są tu potrzebne. Jest to oczywiście w pewnym stopniu uproszczenie. W przemysłach hi-tech, takich jak przemysł ITC, elektronika, ale i lotnictwo czy aeronautyka, niewątpliwie nawet uczestnictwo w procesie montażu przynosi więcej korzyści technologicznych niż przy szyciu „chińskich koszulek”. Nie zmienia to jednak ogólnej zasady: najlepsze są te przedsięwzięcia biznesowe, w których zarabia się głową, a nie rękoma.
Pielęgnować i budować
Co robić? (zapytamy za klasykiem, którego nazwiska nie wypada dziś cytować). Proponuję dwie drogi. Po pierwsze, promować przedsiębiorczość i innowacyjność oddolną polskich firm. Po drugie, propagować szczególnie te inwestycje zagraniczne, które wpisują się w nasze krajowe specjalności i które generują dużą wartość dodaną (literka „U”). Nie mniej ważne jest tworzenie sieci współpracy z lokalnymi jednostkami naukowymi i polskimi dostawcami.
Ta recepta sprawdza się w wielu dziedzinach. Ja skupię się na dwóch, które znam najlepiej: przemysł lotniczy i obronny. Sektor lotniczy w Polsce jest przykładem sporego sukcesu (choć zawsze może być lepiej). Na naszą wieloletnią tradycję, wywodzącą się jeszcze z Centralnego Okręgu Przemysłowego lat 30. XX w., nałożono znajomość światowych rynków i nowe technologie, które przyniosły ze sobą inwestujące międzynarodowe koncerny lotnicze. Nie tylko utrzymano miejsca pracy, ale często tworzono nowe. W dodatku współpraca badawczo-rozwojowa z polskimi jednostkami naukowymi rozkwita, żeby tylko podać przykłady Doliny Lotniczej na Podkarpaciu i Lubelszczyźnie czy Śląskiego Klastra Lotniczego z Bielska-Białej.
W przemyśle lotniczym mamy wiec wzorcową niemal sytuację: narodowa specjalność wynikająca z tradycji przemysłowej i silnej nauki została wzmocniona inwestycjami międzynarodowych koncernów. Dzięki zbudowaniu sieci dostawców także małe i średnie polskie firmy zyskują. Np. taki PZL-Świdnik ma prawie tysiąc polskich dostawców, z czego ponad 250 przekazuje komponenty lotnicze.
Czy można zrobić więcej? Tak. Należy konsekwentnie dążyć do rozszerzania, gdzie to tylko możliwe, w lewo i prawo od środka literki „U”, działalności przemysłu lotniczego. Ma on swoje produkty odziedziczone z przeszłości, jak Bryza produkowana przez PZL Mielec czy SW4 Solo (największy bezzałogowy śmigłowiec w Europie) produkowany przez PZL-Świdnik. Trzeba, opierając się na umiejętnościach technicznych i projektowych, umacniać kompetencje w zakresie integracji produktów. Trzeba także pielęgnować i rozbudowywać zdolności sprzedaży i siłę własnych krajowych marek, co zwłaszcza w przypadku firm będących dziś częścią międzynarodowych korporacji nie jest łatwe. Jednak nie jest nieosiągalne! Spójrzmy choćby na czeską Škodę, zachowującą markę w ramach grupy.
Mniej państwa
Nie brakuje przekonanych, że najlepszą metodą reindustrializacji jest działanie poprzez państwową własność przedsiębiorstw. Nie podzielam tej opinii. Uważam, że rolą rządu jest kierować makrotrendami gospodarczymi, a nie wikłanie się w bezpośrednie zarządzanie w skali mikro. Zarządzanie przez państwo firmami jest trudne, bo administracja państwowa nie ma ani doświadczenia, ani odpowiednich kompetencji, żeby to robić. Świat polityki kieruje się innymi zasadami i inne stawia sobie cele niż świat biznesu. Inna jest też kultura organizacyjna obu środowisk. Administracja szuka ograniczenia ryzyka i dba o sztywne procedury, podczas gdy sukces rynkowy jest nieosiągalny bez ryzyka i elastyczności. W warunkach zglobalizowanej gospodarki światowej rządy muszą nauczyć się roli jednego z wielu graczy. Zrozumieć swoje ograniczenia w tej grze, ale i atuty. Na tym tle dotychczasowa doktryna neoliberalna zakładająca nie tylko wycofanie się z własności państwowej w przemyśle, ale nawet z aktywności we wpływaniu na poszczególne działania przedsiębiorców, była błędna. Jeśli bowiem istnieje niewidzialna ręka wolnego rynku, to państwo w większym stopniu niż przedsiębiorcy ma możliwość „potrząsania tą ręką” i z tej pozycji abdykować nie może! Z drugiej strony uczestnictwo w grze tylko wtedy, gdy jest się właścicielem i tylko poprzez państwowe firmy, jest drugą stroną tej samej „fałszywej monety”. Także ci, którzy chcą wprawdzie być aktywni, ale jedyny sposób aktywności widzą w upaństwowieniu biznesu, de facto przyznają, że nie mają innego pomysłu na kreowanie rzeczywistości gospodarczej w kraju. Tymczasem regulacje i dbanie o ich przestrzeganie są podstawową siłą państwa, tworząc z niego nie jednego z graczy, ale sędziego! „Playmakerem” zostaje zaś to państwo, które świadome swojej siły przetargowej gra np. zamówieniami publicznymi, dużymi programami finansowanymi z publicznej kasy czy systemem grantów. Niestety, w ostatnich latach doprowadziliśmy do sytuacji, w której jedynymi środkami kreującymi regionalną politykę rozwojową Polski są środki unijne. A przypominam, że nie mamy pełnej swobody decydowania o celach i sposobie ich wydatkowania.
Środkami, które Polska wydaje z własnego budżetu i bez pytania kogokolwiek o zdanie, są natomiast pieniądze na obronność. Skala tych wydatków opiewająca na ponad 130 mld zł w ciągu kolejnych 10 lat jest na tyle duża, że może wpłynąć na rozwój obronno-lotniczego sektora w Polsce, dając również szanse, przy rozsądnym lokowaniu zamówień, dla krajowego przemysłu, nowych miejsc pracy i tworzenia technologii i produktów, które znajdą swoje miejsce w „cywilnej” gospodarce. Przypomnę, że wartość jednego tylko przetargu na śmigłowce dla polskiego wojska przewyższa o prawie miliard euro całą pomoc unijną, jaka ma być przeznaczona przez 7 lat dla przedsiębiorców z całej Polski wschodniej!
Warto pomyśleć o programie COP XXI. Odwoływanie się do tej pięknej tradycji ma nie tylko patriotyczny charakter. Wprawdzie dziś funkcjonujemy w innej gospodarce, ale idea połączenia interesu bezpieczeństwa państwa i rozwoju gospodarczego jest w moim przekonaniu ciągle aktualna i godna nie tylko promocji, ale i stosowania w praktyce.