Po opublikowaniu krytycznych książek o współczesnym kapitalizmie („Kapitalizm drobnego druku”, „Inny kapitalizm jest możliwy”) spotykam się z czytelnikami, głównie z kręgów akademickich. Na ogół akceptują oni moje stanowisko. Ale nie wszyscy.
Niektórzy, choć przyjmują moje diagnozy pogarszającej się sytuacji w Polsce i na świecie, to szukają jej przyczyn nie w interesach poszczególnych klas społecznych oraz błędnej doktrynie (neoliberalizmie) – jak ja to czynię, lecz w czynnikach ogólnych. Na które, jak twierdzą, nie mamy żadnego wpływu. Głównie w globalizacji. To ona ma odpowiadać za postępującą degrengoladę kapitalizmu, w tym i za proces schodzenia na dno, jeśli chodzi zarówno o płace pracowników, jak i warunki ich pracy (bo gdzieś na świecie zawsze znajdzie się ktoś, kto wykona daną pracę taniej).
Mają sporo racji. Sam zresztą o tym pisałem. Mam jednak wrażenie, że czasami traktują globalizację jako wygodną wymówkę dla braku empatii i solidarności, a także dla nieudolności państwa i niewydolności demokracji. Rzecz w tym, że choć globalizacja działa faktycznie w sposób, o którym powyżej była mowa, to jednak nie można całej winy za powstanie śmieciowego kapitalizmu (czyli kapitalizmu śmieciowej pracy i śmieciowej płacy za ciężką harówkę) zrzucać tylko na nią.
Globalizacja stała się ideologicznym zawołaniem mającym ukryć przyzwolenie dla bezwzględnego wyzysku i narastania nierówności społecznych – który to proces nie ma precedensu w dziejach nowoczesnego Zachodu – w imię interesów grup i klas, które same mając się świetnie, muszą przekonać innych, że wina nie leży po ich, wygranych, stronie. Po prostu tak się jakoś dzieje, w sposób, na który nikt nie ma wpływu, że jedni zasłużenie wygrywają, a inni równie zasłużenie przegrywają. (Ciekawe, że ci sami zawsze wygrywają i ci sami przegrywają). W tej perspektywie procesy globalizacji mające de facto charakter procesów społecznych są naturalizowane i traktowane jak procesy o charakterze przyrodniczym, na które nikt nie może mieć wpływu, tak jak nie ma się wpływu na zmienność pór roku. Tymczasem globalizacja jest wynikiem decyzji o charakterze ekonomicznym oraz politycznym, jak np. decyzji o uwolnieniu przepływu kapitałów oraz towarów, przy jednoczesnym powstrzymaniu się od wprowadzenia ponadnarodowych regulacji dotyczących warunków pracy i płacy.
Wszystko to powoduje, że jak zwykle są wygrani i przegrani. To ci pierwsi (wielkie korporacje, banki, fundusze inwestycyjne) mają wpływ na działania państw (a raczej na ich brak). A przecież te ostatnie mogłyby być ważnym graczem na polu ekonomii i polityki, gdyby tylko chciały. Wieści o ich śmierci są zdecydowanie przesadzone. A pojawiają się po to, aby ideologicznie uzasadnić niesprawiedliwy rozdział korzyści i kosztów globalizacji oraz usprawiedliwić rządzących z tego, że nic z tymi problemami nie robią. Kłopot w tym, że już od dawna są one w rękach tych, którzy uznają ideologię neoliberalną za Prawdę Ostateczną (tak jak to było z polską klasą polityczną przez ostatnie 27 lat). Dlatego państwa w ostateczności służą tym, którzy na globalizacji wygrywają. Wielkiemu biznesowi. Trudno się zatem dziwić, że w tej sytuacji rozpowszechnia się przekonanie, iż nie można na nie liczyć. I autorytet państw spada.
To proces niebezpieczny. Ludzie pozostawieni samym sobie, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony przed skutkami globalizacji, mogą swój gniew skierować przeciwko państwu, które ich sromotnie zawiodło. A to jest bardzo niebezpieczne. Jak pokazuje historia, skrajne ruchy o charakterze lewicowym i prawicowym są z reguły pochodną takiej właśnie sytuacji. Niech się zatem nie zdziwią ci, którzy bezmyślnie przyglądają się globalizacji czy wręcz ją wspierają, nie czyniąc nic, aby wyeliminować jej negatywne skutki. Bo kiedyś sprowadzą kłopoty na siebie (i nie tylko na siebie) swoim niemądrym postępowaniem. Uczynią to na swoje własne życzenie.
Podobnie jak z globalizacją wygląda sprawa z determinizmem technologicznym. Wmawia się nam, że poważne zmiany na płaszczyźnie ekonomicznej i społecznej są przede wszystkim wynikiem zmian technologicznych i nikt na to nie może nic poradzić, a ci, którzy twierdzą inaczej, próbują zawracać Wisłę kijem. Tak m.in. przedstawia się sprawę Ubera, twierdząc, że reprezentuje on „nowy model biznesowy”, opór wobec którego jest tak samo beznadziejny jak opór przeciwko temu, że po nocy następuje dzień. Twierdzi się, że wszyscy muszą się przystosować do zmian wymuszonych technologią i nikt nie powinien nikogo winić za cierpienia, jakie się z tym wiążą (takie jak np. utrata pracy czy obniżka wynagrodzeń). To bajki.
Historia relacji między rozwojem technologicznym a sferą ekonomiczną i polityczną pokazuje, że jeśli zachodzi taka potrzeba, to rozwój ów jest sterowany, np. świadomie przyspieszany lub opóźniany, a jego skutki mogą być regulowane przez instancje takie jak państwo lub porozumienie wielkich graczy ekonomicznych (dlatego rozwój technologii klonowania jest pod kontrolą państw, porozumienie producentów płyt CD zablokowało zaś swego czasu wejście na rynek magnetofonów cyfrowych). To tylko ideolodzy neoliberalizmu wmawiają nam cały czas, że rozwój technologiczny jest niesterowalny, nieokiełznany, a jego skutki powinny być wyceniane jedynie przez rynek, który w sposób doskonały wykorzysta tkwiące w nim szanse. A że przy okazji mnóstwo ludzi straci pracę, przez co istotnie obniży się ich poziom życia i poczucie jego sensu (praca wszak to nie tylko towar, ale także podstawa ludzkiej godności), to już nie ma znaczenia. Trudno, takie jest życie, tak działa rynek, a on jest ostatecznym arbitrem dobra i zła.
Wcale takie nie jest, a w każdym razie nie musi być. Globalizacja i determinizm technologiczny to wygodna wymówka dla tych, którzy na jednym i drugim korzystają, nie interesując się losem ludzi, których one negatywnie dotykają. To bezwzględny egoizm klas społecznych, czerpiących korzyści z pozbawionej społecznej wrażliwości turbokapitalistycznej gospodarki, decyduje o tym, że „nowe modele biznesowe”, korzystające z technologicznych nowinek, wprowadza się w życie bez brania pod uwagę ich społecznych skutków. Uświadamianie sobie przez ludzi tej prawdy owocuje ich sprzeciwem wobec status quo. Bunt społeczny przybierający różne postaci (nacjonalizm, ruchy antyestablishmentowe) to wyraz niezgody na to, aby naszym życiem rządziły siły, na które jakoby nikt nie ma wpływu.
Jego elementem jest także spadający prestiż Unii Europejskiej czy powszechna niezgoda na europejsko-amerykańską umowę o wolnym handlu TTIP. W każdym przypadku w grę wchodzi narastająca i uzasadniona nieufność wobec tych, którzy prą do wprowadzania w życie „nowych modeli biznesowych” bez oglądania się na faktyczne interesy pracowników. Tym bardziej że owo wprowadzanie odbywa się bez demokratycznej kontroli, decyzje zapadają za plecami tych, których będą one dotyczyć. To kolejny przykład tego, jak demokracja przegrywa z interesami ekonomicznymi możnych tego świata, rozwój technologii wykorzystuje się zaś jako legitymizację pogłębiających się nierówności społecznych.