W programach radiowych, prasowych tekstach i wywiadach, z którymi od czasu do czasu przychodzi mi się zapoznać, pojawia się interesujący wątek związany z problemem ewentualnych regulacji rynku kapitalistycznego. Ostatnio dzieje się tak często w związku z inwazją Ubera i reprezentowanego przez niego „modelu biznesowego”, jak to określają niektórzy ekonomiści. Oto, gdy tylko w dyskusji pojawia się głos, z reguły nieśmiały, nawołujący do tego, by jednak poddać tego typu aktywność pewnym regulacjom, które mogłyby spowodować, że szanse różnych podmiotów na rynku zostałyby wyrównane (taksówkarze stoją dziś na z góry przegranych pozycjach), natychmiast pojawia się kontrgłos, że przecież dzięki Uberowi i tego typu „modelom biznesowym” konsument dostaje pewne usługi taniej. Jeśli ktoś domaga się regulacji, to chce, aby było drożej. I w ten prosty sposób zamyka się usta wszelkim krytykom uberyzacji gospodarki. Zbyt pospiesznie i niemądrze.
Zapomina się, że sprawa ta ma różne aspekty. Przede wszystkim wypada się zastanowić, czy naprawdę kryterium jak najniższej ceny dla potencjalnego konsumenta jest rozsądne i do czego prowadzi jego konsekwentne stosowanie. Łatwo się domyśleć, że będę argumentował na rzecz tezy, która mówi, że kryterium owo ma ciemne strony i jego zastosowanie wywołuje opłakane skutki. Dowcip polega na tym, że jego konsekwentne zastosowanie sprzyja narodzinom „śmieciowego kapitalizmu”, przez który rozumiem kapitalizm produkujący głównie tandetne produkty dla mało wymagającego konsumenta, który jest zatrudniony na śmieciowych umowach o pracę, niepewny swej przyszłości i zdany na kaprysy pracodawcy. Stanowi więc pewien szczególny przypadek konsekwentnej drogi na dno, zarówno jeśli chodzi o produkty, jak i warunki pracy i płacy.
Twierdzę zatem, że drugą stroną tanich produktów jest wciąż pogarszająca się sytuacja pracowników. I nie jestem w tym twierdzeniu odosobniony, pogląd ten coraz bardziej się rozpowszechnia. W czym rzecz? Ano w tym, że tani produkt to rezultat taniej pracy. Rzecz ta jest dziś ewidentna zarówno w wymiarze pracy krajowej (niskie ceny w Polsce, z których jesteśmy tak dumni, to druga strona bardzo niskich płac), jak i globalnym (tanie produkty odzieżowe to druga strona półniewolniczej pracy w Chinach, Wietnamie czy Bangladeszu). Jeśli zatem ktoś w Polsce używa jako rozstrzygającego wszelkie spory ekonomiczne kryterium niskiej ceny, musi pamiętać, że, czy chce, czy nie chce, opowiada się za tym, aby spora część pracowników pozostawała tam, gdzie jest – na płacowym dnie. Przy czym paradoks polega na tym, że często na niskich cenach zależy właśnie im, wszak ich niska siła nabywcza powoduje, że chcą oni kupować jak najtaniej. W ten sposób zaklęty krąg niejako się zamyka: masowy konsument domaga się niskich cen, bo ma niską płacę, a ma niską płacę, bo rynkiem rządzi niska cena.
Ponieważ zaś za niską ceną idzie często niska jakość towarów, można zaryzykować tezę, że wciąż poszerzające się królestwo tandety (śmieciowego jedzenia, jednorazowych sprzętów AGD, niskiej jakości odzieży, lotów, które zamieniają się w torturę z powodu braku miejsca na nogi itd.) jest nieuchronnym rezultatem procesu stopniowej degrengolady płacowej kapitalizmu. Przy czym paradoksalnie degrengolada ta jest witana z radością przez tych, przeciwko faktycznym interesom których działa, co wynika z ich pozycji ekonomicznej. Ponieważ zaś owa sytuacja powszechnego tanienia wszystkiego jest także na rękę tym, którzy zarabiają dobrze albo bardzo dobrze, okazuje się, że nikt nie jest zainteresowany odwróceniem owych procesów drogi na dno.
I tak oto system powoli stacza się ku coraz niższej jakości życia, ta bowiem związana jest przecież z jakością otaczającego nas świata, w tym i świata przedmiotów, nie mówiąc już o jakości jedzenia. Gdzie można ten zaklęty krąg zacząć przerywać? Oczywiście nie w miejscu niskich cen, lecz w miejscu niskich płac. Dopiero ich systematyczny wzrost może spowodować odwrócenie się masowego konsumenta od tandety, a zatem i konieczność dostarczania mu towarów i usług wyższej jakości, szczególnie w sytuacji, gdy państwo wycofało się z roli jej strażnika pod wpływem tryumfu ideologii wolnorynkowej (charakterystyczne było w tym względzie porzucenie wielu branżowych czy krajowych norm produktów w przekonaniu, że krępują one wolny rynek). To jednak musiałoby się wiązać ze zmianą układu sił na społecznej i ekonomicznej scenie świata. Zdecydowanie większa część wypracowywanych zysków musiałaby trafiać od pracowników. Tymczasem jak pokazują statystyki, od kilkudziesięciu lat dzieje się dokładnie odwrotnie, a niechlubnym mistrzem świata w tym procesie jest Polska, w której zaobserwowano w ciągu ostatnich kilkunastu lat bezprecedensowy spadek udziału płac w PKB – osiągnął on jeden z najniższych poziomów w krajach UE. Świadczy to o tym, że Polacy za coraz dłuższą pracę dostają relatywnie coraz mniejszą zapłatę. Zyski są w nieproporcjonalnej skali przechwytywane przez pracodawców. To pokazuje, że system, jaki stworzyliśmy w Polsce, jest skrajnie niesprawiedliwy.
W tej sytuacji żywiołowe poparcie, przede wszystkim młodych ludzi, dla procesu uberyzacji gospodarki jest znakiem tego, że ci, którzy na niej tracą najwięcej (to oni padają przede wszystkim ofiarą uśmieciowienia rynku pracy), stają się zarazem jej największymi zwolennikami. To kolejny paradoks naszej sytuacji. Młodzi zapominają, że drugą stroną niskich cen są niskie płace, a za ich tymczasowe zadowolenie konsumenta z niskich cen teraz przyjdzie za kilka lat zapłacić trwałym niezadowoleniem pracownika z niskich płac. Żeby to jednak zrozumieć, trzeba wyjść poza horyzont bieżących korzyści i zobaczyć daną sytuację w dalekosiężnej perspektywie.
Ta pokazuje, że proces uberyzacji gospodarki okaże się gwoździem do trumny dla jakiejkolwiek stabilizacji zawodowej i życiowej. Gdy jest się bardzo młodym, patrzy się na nią z reguły z pogardą, ale wraz z upływem lat sytuacja szybko się zmienia. Dlatego miliony młodych ludzi zachwyconych możliwościami, jakie daje zapośredniczone internetowo osiąganie niskich cen za usługi i produkty, powinno jak najszybciej zrozumieć, że ich zadowolenie to zadowolenie kurcząt, które idą na rzeź, ale na razie mają do dyspozycji tanie lub wręcz bezpłatne ziarno do jedzenia podsypywane przez tych, którzy zerkają na moment swoich żniw. A nadejdzie on wtedy, gdy zuberyzowane przedsiębiorstwa zdobędą monopol na usługi i będą mogły dyktować ceny. Wtedy konsumenci już na trwałe zamienieni w rozpaczliwie walczących o przetrwanie w świecie maksymalnie uelastycznionej pracy i niepewności płacy zamienią się jeszcze dodatkowo w zrozpaczonych konsumentów bezlitośnie „strzyżonych” przez dzisiejszych proroków „nowego modelu biznesowego”.
Dlatego rozsądek i solidarność już dziś nakazują stanąć w jednym szeregu z taksówkarzami, aby chociaż opóźnić proces uberyzacji gospodarki, który niektórzy jego zwolennicy (np. wśród najwyższych urzędników UE) zestawiają skądinąd z wcześniejszymi zmianami ekonomicznymi wywołanymi zmianami technologicznymi, przyrównując taksówkarzy do współczesnych ludystów (robotników niszczących w XIX w. maszyny, które zabierały im pracę). Wychodzą oni z naiwnego determinizmu technologicznego, stanowiska de facto filozoficznego, którego podstawą jest przekonanie, że rozwój ów oraz jego rezultaty to rzeczy pozostające całkowicie poza ludzką kontrolą (w ten sposób zresztą powtarzając stanowisko Karola Marksa, najczęściej uważanego przez nich za wcielenie zła...).
Tymczasem rzut oka na historię ludzkości pokazuje, że rozwój technologiczny należy zawsze rozpatrywać w kontekście ekonomicznym, społecznym i politycznym. Na przykład Chińczycy, choć dokonali istotnych wynalazków technicznych ponad tysiąc lat przed Zachodem, nic z tego nie mieli, albowiem wynalazki te cieszyły jedynie cesarza, stanowiąc dla niego formę zabawy. Pokazuje to dobitnie, że rewolucjonizują one gospodarkę i społeczeństwo tylko wtedy, gdy ów kontekst temu sprzyja. Tak jest z pewnością z kapitalizmem, który od początku swego istnienia jest wręcz uzależniony od postępu technologicznego. W tej sytuacji przekonanie, że rozwój technologiczny jest siłą, nad którą nikt nie panuje, jest de facto inną formą przekonania, że kapitalizm jest siłą, nad którą nikt nie panuje i nie zapanuje. A to jest już dyskusyjne. Bowiem historia tego ustroju pokazuje, że system ten podlegał istotnym zmianom i modyfikacjom pod wpływem polityki, że, co więcej, nigdy by nie powstał, gdyby nie świadome działanie państwa motywowane pewnymi przekonaniami politycznymi i filozoficznymi.
Magazyn DGP 11.08 / Inne
Wszystko to pokazuje, że nie jesteśmy bezsilni wobec technologii. Nasza wola polityczna może regulować jej ekonomiczne i społeczne zastosowania. W tym sensie nic nie przesądza z góry sukcesu uberyzacji gospodarki. Dopiero nasze przekonanie, że nic nie można na nią poradzić, faktycznie toruje jej drogę. W tym sensie ci, którzy twierdzą, że sprzeciw wobec owej uberyzacji jest tożsamy ze sprzeciwem wobec maszyny drukarskiej czy jakiejkolwiek innej, która faktycznie zmieniła świat, jedynie udają, że nie uprawiają żadnej polityki, ale co najwyżej konstatują fakty. Przyjmują oni wyraźne stanowisko polityczne, w myśl którego obecna forma kapitalizmu jest dobra i jej zmiana nie ma sensu. Nie dajmy się zatem nabrać na fatalistyczny ton ich wypowiedzi.
System społeczno-ekonomiczny jest do pewnego stopnia kontrolowalny. A w dzisiejszej sytuacji bardziej niż kiedykolwiek jego kontrola powinna zostać zaostrzona. Być może bowiem na naszych oczach wykuwają się zręby nowego świata. Albo będzie on do cna zuberyzowany, a w ten sposób przyjazny tym nielicznym, którzy czerpać z tego będą faktyczną korzyść, albo będzie on przyjazny dla większości. Jest o co walczyć.
Za niską ceną idzie często niska jakość towarów, zatem królestwo tandety jest nieuchronnym rezultatem procesu stopniowej degrengolady płacowej kapitalizmu. Przy czym degrengolada ta jest witana z radością przez tych, przeciwko interesom których działa