W Ameryce o prezydenturę bije się Bernie Sanders. Socjalista z Vermontu, który jeszcze dekadę temu mógłby stać się co najwyżej pocieszną ozdobą nadawanej późnym wieczorem dyskusji telewizyjnej dla politycznych dziwolągów. Jego program wzięli na warsztat ekonomiści. I wiecie co? Wyszło im, że to może zadziałać!
„Co narobi Sanders? Szacunek skutków ekonomicznych programu kandydata” – to tytuł tekstu opublikowanego pod koniec stycznia przez Geralda Friedmana, ekonomisty z Uniwersytetu Massachusetts w Amherst. Autor zastanawia się w nim, jaki wpływ na gospodarkę USA miałoby choć częściowe spełnienie zamiarów pretendenta do demokratycznej nominacji. A przypomnijmy, że plan Sandersa idzie generalnie w trzech kierunkach. Po pierwsze, zakłada wielkie programy (finansowane z wydatków publicznych) w dziedzinie infrastruktury, edukacji, upowszechnienia ochrony zdrowia oraz ekologii. Po drugie, pieniądze na ten cel chce pozyskać z mocnych i progresywnych podwyżek podatkowych. Po trzecie, Sanders chce wprowadzić takie regulacje, które wzmocnią siłę przetargową pracownika i wymuszą podwyżki płac dla słabo i średnio zarabiających.
Z analizy Friedmana wynika, że taki program ma wielkie szanse, żeby zadziałać – zgodnie z klasyczną Keynesowską logiką. Polegającą na tym, że jak gospodarka znajduje się w stanie stagnacji, to zadaniem państwa jest dostarczenie decydującego ożywczego impulsu. Chodzi o wyrwanie kraju z zaklętego kręgu, w którym ci, którzy mają kapitał, nie chcą go inwestować, bo nie widzą na rynku dobrych możliwości osiągnięcia sensownego zwrotu. A ponieważ nie inwestują, to tych możliwości nie ma. Kolejni potencjalni inwestorzy zatem tylko utwierdzają się w przekonaniu, że trzeba trzymać kapitał i poczekać na lepsze czasy. To w tym momencie potrzebny jest rządowy impuls, który ten zbunkrowany kapitał przywróci do obiegu i rozrusza koniunkturę. Tak wywołany wzrost szybko pozwoli rządowi spłacić zaciągnięty dług dzięki wyższym wpływom podatkowym i mniejszym wydatkom socjalnym (które są przecież powiązane z cyklem koniunkturalnym). Oczywiście ekonomiści antykeynesowscy (a i wielu keynesowców) natychmiast skrytykowali argumenty Friedmana jako nadmiernie uproszczone.
Przy okazji pojawił się jednak nowy, ciekawy wątek. Kilku ekonomistów (między innymi były szef Fedu w Minneapolis Narayana Kocherlakota) zwróciło uwagę, że swoim planem Sanders nieświadomie trafił w inną czułą strunę amerykańskich dysput o gospodarce. A zwłaszcza w tę o słabnącym od lat tempie wzrostu produktywności. Różne widziano już wyjaśnienia tego niebezpiecznego zjawiska. Mówiono o tym, że wyczerpała się pula łatwo dostępnych wynalazków (teza Tylera Cowena) albo że najnowsza generacja superkorporacji wyspecjalizowała się w duszeniu potencjalnie konkurencyjnych nowinek już w zarodku (uważa tak Mariana Mazzucato). Nikt jednak nie powiedział, jak sobie z tym radzić. Aż do Sandersa, który (pewnie nieświadomie) nawiązał do nieco już zapomnianego prawa Verdoorna. Mowa tu o tezie zgłoszonej pod koniec lat 40. przez holenderskiego ekonomistę Petrusa Johannesa Verdoorna. Głosi ona, że jeżeli udałoby się nam znacząco zwiększyć poziom produkcji w gospodarce, to w ślad za tym faktem musi nastąpić wzrost produktywności. Dlaczego? Produktywność rośnie nie tylko w momencie, gdy firma zaczyna stosować jakąś nowinkę (technologiczną, produktową, organizacyjną), dzięki której ucieka konkurencji. Ona może rosnąć także wtedy, gdy spadają koszty produkcji. Na przykład poprzez osiągnięcie tzw. korzyści skali. Wiadomo: im więcej produkujemy, tym produkcja pojedynczego towaru jest tańsza. Dzieje się tak z powodu istnienia w każdej firmie pewnego kosztu stałego, którego nie sposób wyeliminować. Ten koszt firma musi ponosić. Niezależnie od tego, czy produkuje dużo, czy mało. A skoro tak, to opłaca się zawsze produkować więcej niż mniej. Prawda?
Podsumujmy. Prawo Verdoorna głosi ni mniej, ni więcej tylko to, że państwo powinno dbać o to, by poziom produkcji był jak największy. I przeciwdziałać zmniejszaniu produkcji. Koronnym przykładem, że takie myślenie ma sens, są czasy Rooseveltowskiej walki z wielkim kryzysem lat 30. i 40. Produktywność zaczęła wówczas rosnąć jak szalona. I nie był to efekt tego, że amerykańskie firmy zaczęły wymyślać w tym czasie tak wiele innowacji. To był raczej skutek zwiększonej produkcji właśnie. Amerykańscy komentatorzy nie twierdzą oczywiście, że to sprawdzi się i teraz. Dowodzą jednak, że może warto spróbować. A już na pewno przestać traktować Sandersa jako ekonomicznego fantastę.
Kilku ekonomistów, m.in. były szef Fedu w Minneapolis Narayana Kocherlakota, zwróciło uwagę, że swoim planem Sanders nieświadomie trafił w inną czułą strunę amerykańskich dysput o gospodarce. A zwłaszcza w tę o słabnącym od lat tempie wzrostu produktywności