Zegarek na rękę za 10 tys., a może 20 tys. zł? Na miłośnikach szwajcarskich manufaktur takie sumy nie robią wrażenia. Co innego, gdy mówimy o polskich czasomierzach. Nie, to nie jest żart. One naprawdę istnieją
Apolonia Wood Automatic to rarytas na światową skalę. Tarcza zegarka została wykonana z egzotycznego drewna, które – zanim trafi do koperty – przechodzi skomplikowany proces obróbki: jest odpowiednio docinane, szlifowane i łączone z innymi elementami. Do tej pory sztuka ta udawała się nielicznym, m.in. renomowanemu Rolexowi. Ale jego „drewniany” zegarek kosztuje 11 tys. dol., podczas gdy Apolonia – tylko 3400 zł. W wersji podstawowej, bo gdy klient ma specjalne życzenia, rachunek rośnie. A ma je bardzo często. – Na przykład chce, żeby pasek był wykonany ze skóry warana, strusia lub węża – opowiada Bartosz Szymczyk, założyciel zielonogórskiej manufaktury. Nazwał ją Leon Prokop. – Na cześć dziadka, który zaraził mnie pasją do zegarków i szeroko pojętej techniki – mówi.
Pierwszy zegarek Szymczyk naszkicował sześć lat temu, a w 2011 r. zdecydował o powołaniu marki. Ze stu projektów, jakie od tamtego czasu stworzył, tylko dwa trafiły do produkcji: Bolt i Apolonia. – Tylko one spełniły moje estetyczne oczekiwania – śmieje się. Oficjalnie ze sprzedażą ruszył 11 sierpnia 2014 r. Klienta na pierwszy zegarek znalazł już dwa dni po uruchomieniu strony internetowej, a obecnie kończy 110. czasomierz, co daje średnią 1 zegarka na 4–5 dni. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że każdy z nich ma własny numer seryjny i jest spersonalizowany. Czeka się na niego 2–3 tygodnie, jest ręcznie wykonany, klient może zażyczyć sobie osobistego graweru na kopercie, sam wybiera wskazówki, tarczę etc. – Dzięki temu nie ma dwóch identycznych Prokopów. Staram się spełniać każde życzenie – zapewnia Szymczyk. I przywołuje przykład człowieka, który wylicytował jeden z ostatnich egzemplarzy kultowego auta Land Rover Defender i chciał, aby wymienić w nim seryjny zegarek w desce rozdzielczej – z prostego, tandetnego na taki z tarczą w kolorze lakieru auta i sygnaturą Leon Prokop. – Grawerowałem już nawet masońskie znaki na kopertach – wspomina trzydziestolatek. I zarzeka się, że nawet przez myśl mu nie przeszło, że może być konkurencją dla szwajcarskich manufaktur. I dobrze. Bo nie ma na to najmniejszych szans. Jego Leon Prokop jest po prostu za mały. I zdecydowanie za tani.
Z raportu firmy Bain&Company, zajmującej się badaniem globalnego rynku dóbr luksusowych, wynika, że w 2014 r. zegarkowy biznes wart był ponad 30 mld euro. Oczywiście nie wlicza się w to produkowanych masowo czasomierzy Casio czy Timexa, lecz wyłącznie produkty z najwyższej półki. Ich sprzedaż rośnie rok do roku o kilka procent i opiera się nawet kryzysom. Pod koniec 2008 r. wiele szwajcarskich manufaktur ograniczyło produkcję, spodziewając się mniejszego zapotrzebowania związanego z recesją największych światowych gospodarek, po czym okazało się, że w 2009 r. popyt na luksusowe czasomierze wzrósł o niemal 10 proc. Zaś na rynku pojawiła się w tym czasie zupełnie nowa kategoria „million dollar watches”, czyli czasomierze warte więcej niż niejedna luksusowa willa.
Obecnie jest ich osiem, a miejsce lidera zajmuje A. Lange & Söhne Grand Complication wyceniony na 2,5 mln dol. To jednak i tak skromnie w porównaniu z tym, ile trzeba zapłacić za używane kolekcjonerskie egzemplarze. W listopadzie 2012 r. Patek Philippe z 1987 r. należący do Erica Claptona został sprzedany na aukcji za równowartość 3,5 mln dol. Z kolei w 2014 r. Patek Philippe The Henry Graves Supercomplication z 1933 r. poszedł za niewiarygodne 24 mln dol. I swój udział miała w tym Polska. Otóż założyciel szwajcarskiej manufaktury, Antoni Norbert Patek herbu Prawdzic, urodził się w 1812 r. w Piaskach Luterskich pod Lublinem. W latach 30. XIX w. przeprowadził się do Szwajcarii, gdzie w 1845 r. wspólnie z francuskim inżynierem Adrienem Philippe (to jemu świat zawdzięcza mechanizm naciągowy z koronką niewymagający nakręcania) założył manufakturę słynącą do dziś z najdroższych i najlepszych czasomierzy. Obecnie ma ona tylko trzy ekskluzywne salony na świecie – w Londynie, Paryżu oraz rodzinnej Genewie.
Pierwsza nowoczesna marka polskich zegarków – Polpora – też zaczynała od sprzedaży swoich produktów w trzech salonach. Tyle że w Krakowie, Poznaniu i Warszawie. – Gdy w 2007 r. pojechałem do każdego z nich i powiedziałem, że chcę za ich pośrednictwem sprzedawać polskie zegarki, patrzono na mnie jak na wariata – wspomina Krzysztof Janczak, założyciel marki. Jak sam mówi, jego przygoda z zegarkami zaczęła się od rozebrania luksusowego dziadkowego Roamera. – Miałem wtedy może 10 lat. Odkręciłem dekiel i wykręciłem co tylko się dało. Od tego czasu fascynowały mnie wszystkie te maleńkie kółeczka – śmieje się. Historia Polpory zaczęła się w 2006 r. – Miałem 30 lat, za sobą studia ekonomiczne, pracowałem w branży IT i dodatkowo parałem się projektowaniem i grafiką. Pewnego sobotniego ranka po prostu wstałem z łóżka i postanowiłem, że zrobię pierwszy polski zegarek – opowiada. Cały weekend spędził na poszukiwaniu poddostawców, głównie werków (mechanizmów) i kopert (obudowy). – To był poważny problem, bo wówczas branża ta w ogóle w Polsce nie istniała. Na krajowym rynku mogłem dostać najwyżej pudełko do zapakowania zegarka i ekran do prezentacji produktów. Nic poza tym – tłumaczy. Większość podzespołów zamówił w końcu w Szwajcarii – na bazie jego projektu tamtejsze firmy zgodziły się wyprodukować zaledwie kilkadziesiąt sztuk kopert, tarcz i wskazówek. Już na miejscu, w Polsce łączono je z mechanizmami z automatycznym naciągiem. Jednym słowem, powstał zegarek polskiej marki ze sprawdzonych, wysokiej jakości szwajcarskich podzespołów. Na początku grudnia 2007 r. do salonów jubilerskich, które ostatecznie zgodziły się reprezentować młodą polską markę, trafiły pierwsze zegarki Polpora Automatic – limitowana do 27 egzemplarzy seria „Stolice Polski”, obejmująca modele Varsovia, Cracovia i Gnesna. Wszystkie zniknęły jeszcze przed świętami, choć najtańszy kosztował ponad 2000 zł – sporo, jak na nikomu nie znaną markę z Zielonej Góry. – Nie ma co ukrywać: na wielu klientów jak magnes podziałało hasło „Pierwszy polski zegarek na rynku” – uważa Janczak. Do tej pory jego manufakturę opuściło 400 zegarków. Niektóre z nich to kolekcjonerskie unikaty, wykonane wyłącznie w jednym egzemplarzu. Najdroższy z nich – Horologium Grunbergensis Cristobal nr 75 – sprzedany został za 10 tys. zł. A sława Polpory dotarła nawet za granicę. – Mieliśmy zamówienia z Korei Południowej, Kanady, Francji czy Niemiec – wylicza Janczak.
Zielonogórska manufaktura rozwijałaby się znacznie szybciej, gdyby nie to, że napotkała na swojej drodze poważne trudności. Najpierw zmarł zegarmistrz, z którym Janczak ściśle współpracował i założył markę – to on odpowiadał za składanie zegarków i uczestniczył w ich projektowaniu. – Dodatkowo uderzył w nas drogi frank szwajcarski. Przez niego musielibyśmy podnieść ceny czasomierzy o 20 proc., a klienci by tego nie zaakceptowali. Dlatego nacisnęliśmy hamulec – tłumaczy Janczak. Pracuje nad nowymi modelami, ale wstrzymuje się z zamawianiem podzespołów do nich. Czeka, aż frank spadnie. I aż polscy klienci zaczną przywiązywać większą wagę do jakości, i większym zaufaniem oraz sympatią darzyć rodzime marki.
– Polak jest bardzo trudnym klientem. Dla niego nadal liczą się marka i to, że przy jej pomocy może komuś zaimponować. W Niemczech jest zupełnie inaczej. Tam produkt musi się przede wszystkim podobać kupującemu, być praktyczny, dobrej jakości. Marka ma znaczenie drugorzędne. Dlatego tam niewielkie manufaktury wytwarzające zegarki radzą sobie całkiem dobrze. I jest ich kilkadziesiąt – zwraca uwagę Bartosz Szymczyk z Leona Prokopa. W Polsce marek czasomierzy „made in Poland” jest aktualnie tylko pięć: oprócz Leona Prokopa i Polpory to Copernicus, Xicorr i Błonie. I wszystkie je łączy jedno: ich właściciele traktują ten biznes jako hobby, ewentualnie sondują, ile i czy w ogóle można na nim zarobić. A finansują tę „zabawę” ze środków zarobionych zupełnie inaczej. Jak? Właściciel Leona Prokopa na co dzień projektuje maszyny dla przemysłu, szefowie Copernicusa pracują w branży doradczej i handlowej, a reaktywowanie marki Błonie nie byłoby możliwe, gdyby Maciej Maślak i Michał Dunin nie dorobili się w branży reklamowej.
– Zainwestowaliśmy w ten biznes kilkaset tysięcy złotych. Nie tylko w stworzenie nowych zegarków, lecz i odbudowanie marki – opowiada Maślak. Bo Błonie to nie nowość. Czasomierze o takiej nazwie powstawały już w Polsce 40 lat temu, wyłącznie z radzieckich części. W 2010 r. w urzędzie patentowym wygasły prawa do marki, zaś Maślak i Dunin zwrócili się do miasta Błonie pod Warszawą z pytaniem o to, czy mogą pod taką nazwą produkować zegarki. Rada miasta jednogłośnie się zgodziła.
Trzy lata trwały prace nad pierwszym zegarkiem, Zodiakiem, nawiązującym do pierwowzoru. – Odzywaliśmy się do wielu biur projektowych, ale nikt w Polsce nie miał doświadczenia w czasomierzach. Gdy w końcu się udało, pojawił się inny problem: z dostawcami – wspominają właściciele firmy. W końcu zdecydowali się zlecać produkcję w Hongkongu. – To zakład o najwyższym standardzie, produkujący także dla Szwajcarów i Brytyjczyków. Chcieliśmy po prostu uniknąć problemów z jakością, np. sytuacji, w której koperta nie będzie pasowała do werka. Dzięki temu odsetek reklamacji składanych przez klientów wynosi tylko 1 proc. – tłumaczy Maślak. W rok od rozpoczęcia sprzedaży I edycji Błonia nabywców znalazło 500 egzemplarzy zegarka – każdy po 1670 zł. Idąc za ciosem, firma wprowadziła na rynek drugi model: WX302 nawiązujący wyglądem i nazwą do pierwszego myśliwskiego dywizjonu walczącego w bitwie o Anglię. W zaledwie siedem dni sprzedało się 200 sztuk zegarka – każdy z wachnikiem w kształcie samolotu Spitfire, widocznym przez szklany dekiel. Do historii nawiązywała także jego cena – 1940 zł.
Marka rokuje tak dobrze, że w tym roku Dunin i Maślak chcą wprowadzić na rynek trzy nowe modele i łącznie sprzedać ponad 1000 czasomierzy. Każdą zarobioną złotówkę inwestują w rozwój. Tak marki, jak i miasta Błonie. – Tu działamy i tu płacimy podatki. Sponsorujemy klub piłkarski, dajemy zegarki najlepszym maturzystom – wylicza. I zapewnia, że biznes ma potencjał. – Gdyby się nie opłacało, to byśmy tego nie robili. To biznes jak każdy inny – kwituje.
Faktem jest, że Błonie postawiło na znaną markę i produkcję w Hongkongu, bo tak jest najszybciej, najsprawniej i zapewne najbardziej zyskownie. To poniekąd czyni jej produkty masowymi. A w świecie czasomierzy z górnej półki to rzecz trudno akceptowalna. W Copernicusie mówią wprost: „Zegarek służy do budowania wizerunku”. Czyli im bardziej jest nietuzinkowy, tym lepiej świadczy to o jego właścicielu. To motto przyświecało Markowi Filipczykowi i Marcinowi Lewandowskiemu, gdy projektowali model Flagship – wzorowany jest on na głębokościomierzu z legendarnego okrętu podwodnego ORP Orzeł (tarcza i wskazówka są niemal identyczne, tylko w innej skali). – Chcieliśmy, aby produkt nawiązywał do naszej historii, ale nie w sposób patetyczny jak np. Powstanie Warszawskie. Chodziło o coś bardziej pozytywnego – opowiada Filipczyk.
Copernicus zleca wykonanie wszystkich części do budowy swoich zegarków firmom ze Szwajcarii i Niemiec. Werki są tylko automatyczne albo z naciągiem manualnym, mechanizmy kwarcowe (na baterię) nie wchodzą w grę. Pierwsza seria 100 Flagshipów rozeszła się w oka mgnieniu, choć najtańszy kosztował 5300 zł (modele Mono i Triple), a najdroższy 6500 zł (Regulator). Ten drugi jest pierwszym polskim zegarkiem z tzw. komplikacją – oryginalny szwajcarski mechanizm został przebudowany tak, że wskazówka godzinowa przesunięta została na małą subtarczę pod indeks godziny dwunastej. – Projektujemy kolejny zegarek, ale za wcześnie na jakiekolwiek szczegóły – zdradza Filipczyk. I przyznaje, że na razie inwestycja w firmę się nie zwróciła. – Ta branża wymaga dużych nakładów reklamowych i marketingowych. Dotyczy to przede wszystkim firm, które dopiero wchodzą na rynek i ich nazwy nikomu nic nie mówią – wyjaśnia.
Jak przyznają zgodnie wszyscy polscy producenci zegarków, nie stanowią oni dla siebie wzajemnie konkurencji. Po pierwsze dlatego, że trudno o niej mówić w przypadku, gdy wszyscy razem sprzedają zaledwie kilkaset czasomierzy rocznie. Po drugie, klienci decydujący się wydać kilka tysięcy złotych na przyrząd do odmierzania czasu często mają ich już kilka. – Znam człowieka, który ma sześć moich zegarków, a oprócz tego niezliczoną ilość innych marek, również polskich – mówi Krzysztof Janczak z Polpory. Po trzecie, każda manufaktura znalazła na siebie pomysł, odróżniający ją od innych: Copernicus stworzył ciekawą komplikację, Polpora wyspecjalizowała się w klasycznych unikatach, Błonie reaktywowało znaną za PRL markę i tchnęło w nią nowe życie, zaś Xicorr już słynie z nawiązań do PRL-owskiej motoryzacji – w jego kolekcji są czasomierze z elementami zaczerpniętymi z FSO Warszawa i Fiata 125p, a za chwilę dołączyć do nich ma także Syrena Sport. Ceny zaczynają się od 1200 zł, a kończą na 1800 zł. Syrena Sport w przedsprzedaży wyceniona została na 3600 zł.
Zdecydowanie najbardziej w branży wyróżnia się jednak Leon Prokop. Nie tylko dlatego, że jego zegarki powstają wyłącznie na zamówienie i są indywidualizowane, przez co w zasadzie nie ma dwóch takich samych egzemplarzy. Także dlatego, że to jedyny polski czasomierz, którego koperta i tarcza powstają w Polsce. – Koperty wytłacza dla mnie zaprzyjaźniona firma i robi to równie dobrze co manufaktury szwajcarskie. Tarcze wykonuję sam za pomocą specjalnie kupionej do tego celu maszyny. Jest sterowna komputerowo, dzięki czemu można wyciąć np. idealny okrąg – opowiada Bartosz Szymczyk. Nie ukrywa, że bardzo w tej pracy pomaga mu to, że studiował inżynierię materiałów. I że projektuje maszyny. – To tylko kwestia skali. Przy maszynach mamy centymetry, w zegarkach milimetry – śmieje się. Jego osiągnięcia już zainspirowały właścicieli Błonia. – Chcemy, żeby jeden z zegarków, który w tym roku wypuścimy, był naprawdę polski. Szukamy firm, które wykonałyby tarcze i koperty – zdradza Maciej Maślak. W tym samym czasie Leon Prokop chce pójść jeszcze dalej – zacząć samodzielnie robić wskazówki. I poszerzyć portfolio o modele skierowane do kobiet. A także stworzyć pierwszy polski zegarek ze złota – 14-karatowego żółtego lub różowego. Z własną tarczą ceramiczną. Będzie kosztował 20 tys. zł. I – paradoksalnie – nie to będzie jego największą wadą. Dla wielu klientów będzie nią napis Leon Prokop zamiast Patek Philippe na tarczy.