- Badania przeprowadzone przez ekspertów ONZ dowodzą, że nie ma jednoznacznych wskaźników ekonomicznych, które potwierdzałyby przełożenie liczby zawartych umów inwestycyjnych na wzrost inwestycji - mówi gazetaprawna.pl Roland Zarzycki, koordynator projektu BITs in Pieces.

Lidia Raś: Co złego jest w międzynarodowych umowach handlowych i inwestycyjnych, że trzeba je „wziąć pod lupę”?
Roland Zarzycki: W samej idei umów bilateralnych nie ma nic złego. Problemem jest natomiast kształt i specyfika konkretnych dokumentów. Były one wprowadzane w sytuacji pewnej dysproporcji. Z jednej strony stawało silne państwo, reprezentujące interesy inwestorów, którzy z racji niestabilnej sytuacji ekonomicznej i politycznej w kraju potencjalnych inwestycji oczekiwali dodatkowych zabezpieczeń , a z drugiej najczęściej kraj postkolonialny globalnego Południa (Najczęściej. Ale jak pokazuje przykład Polski, także nasz kraj zawarł podobną umowę z USA- przyp. red.). I tu zaczyna się to, co złe w tych umowach. Kraje rozwijające się zachęcano bowiem do ich podpisywania na niekorzystnych warunkach, argumentując, że tylko w ten sposób możliwe będzie pojawienie się zagranicznych firm. Po latach funkcjonowania tych umów, wiadomo już, że nie jest to takie oczywiste. Badania przeprowadzone przez ekspertów ONZ dowodzą, że nie ma jednoznacznych wskaźników ekonomicznych, które potwierdzałyby przełożenie liczby zawartych umów inwestycyjnych na wzrost inwestycji. Głównym czynnikiem przyciągającym biznes jest tania siła robocza, nowy rynek zbytu, złoża.

Innym problemem umów inwestycyjnych i handlowych jest to, że nawet jeśli spowodowały napływ biznesu i wzrost PKB, to nie oznacza wcale, że obywatelom żyje się lepiej. Bardzo często bowiem korporacje szybko się dorabiają i zamykają firmy, albo wyprowadzają podatki na zewnątrz. O tym jak globalnie funkcjonują bilateralne umowy inwestycyjne (zwłaszcza przypadki wykorzystywania mechanizmu ISDS) informujemy w raporcie Międzynarodowe umowy inwestycyjne pod lupąwydanym dzięki Traidcraft, brytyjskiej organizacji pozarządowej, działającej na rzecz, by handel przynosił korzyści ludziom dotkniętym ubóstwem. Polskie wydanie raportu powstało we współpracy z Instytutem Globalnej Odpowiedzialności.

Czy państwom w ogóle potrzebne są tego typu umowy?
Niektóre aspekty umów mogą być całkiem sensowne, np. zmniejszanie biurokracji, znoszenie podwójnych standardów. I naprawdę nie zawsze musi to oznaczać równanie w dół. Niestety, w omawianych przez nas umowach, zwykle zasadna jest tylko niewielka część zapisu. Pytanie więc, komu przydaje się pozostała? Czyj interes zaspokaja? Jeśli przyjrzymy się kto bierze udział w konsultacjach umów bilateralnych, to okaże się, że około 90 proc. stanowią korporacyjni lobbyści. Są nawet podejrzenia, że fragmenty umów są wręcz pisane przez ekspertów korporacji. Ale trudno tu o dowody, możemy tylko spekulować.

Rynek informacyjny pełen jest też spekulacji na temat tego jakie będą konsekwencje negocjowanej od 2013 roku umowy handlowej TTIP.
Opracowania przygotowują think tanki, liberalne, konserwatywne, lewicowe. Własne badania zamawia KE. A ich wyniki są całkowicie sprzeczne ze sobą. To oczywiście świetny biznes dla naukowców, którzy przygotowują opracowania nie przejmując się standardami ekonomicznymi i metodologicznymi. Przyjmują założenia, które nigdy się nie spełnią.

Jak w przypadku pierwszych badań CEPR, których już dziś nikt nawet nie przywołuje, a którymi KE starała się przekonać do TTIP?
Tak. Właśnie tak.

Swój raport opublikował niedawno Departament Rolnictwa USA. Z tego dokumentu wynika, że TTIP nie opłaca się ani rolnikom europejskim, ani amerykańskim.
Raport jest bardzo ciekawy i nie pozostawia złudzeń. W efekcie podpisania umowy dojdzie do tego, że wymiana handlowa między członkami UE będzie gorsza. To się z kolei przełoży się także na gorsze funkcjonowanie wymiany UE z innymi partnerami handlowymi niż USA. Jest to bardzo istotne, bo poszkodowane będą też bardzo kraje globalnego Południa czyli tzw. rozwijające się, których pozycja i tak już jest słaba.

Czy nowe umowy handlowe i inwestycyjne, np. CETA czy negocjowany od 2013 roku TTIP pozbawione są elementów krytykowanych przez organizacje pozarządowe?
CETA, która jeszcze nie weszła w życie (umowa pomiędzy Kanadą a UE – przyp. red.) miała wg komisarz Malmström zawierać rozwiązania wychodzące naprzeciw postulatom społecznym, ale w ocenie Instytutu Globalnej Odpowiedzialności wprowadzono jedynie fasadowe zmiany. W umowie umieszczono m. in. prawo państw do regulacji. Wpisano je do preambuły, a to oznacza, że zapis nie ma mocy wiążącej. Jest raczej ideą niż konkretem prawnym. W projekcie TTIP prawo do regulacji jest wpisane już nie tylko w preambule, ale też w części umowy. Warto sobie zadać pytanie po co w ogóle je wpisywać, skoro jest oczywistym, że państwa mają do niego prawo, tak jak inwestorzy mają prawo do ubiegania się o odszkodowania jeśli wprowadzone przez państwo regulacje faktycznie wpłynęły negatywnie na ich firmy. Trzeba pamiętać, że w rozumieniu umów, inwestycja, to nie tylko np. fabryka, ale też przyszłe zaplanowane dochody. Praktyka pokazuje, że przez lata tak właśnie rozumiano inwestycje. Jeśli firma zaplanowała, że zarobi w danym kraju określoną sumę, a zmieniło się prawo, które prognozowanych kwot nie pozwoli uzyskać, to może ona wystąpić o odszkodowanie. Tak było np. z Vattenfall , która pozwała Niemcy na przeszło 4 mld euro, gdy te zdecydowały po katastrofie w Fukushimie o wycofaniu się z atomu.

Zakończył się trzyletni etap wdrażania projektu BITs in Pieces. Jakie są jego efekty w Polsce?
Jest to projekt finansowany przez Unię Europejską, koordynowany przez Transnational Institute w Amsterdamie, a realizowany przez międzynarodowe konsorcjum organizacji pozarządowych, w Polsce przez Instytut Globalnej Odpowiedzialności. W ramach tej inicjatywy organizacje społeczeństwa obywatelskiego w ponad dziesięciu krajach UE wspólnie zabiegają między innymi o krytyczny przegląd dwustronnych umów inwestycyjnych (Bilateral Investment Treaties), zawieranych przez UE z państwami trzecimi, tak by nie ograniczały one zdolności rządów Południa do prowadzenia polityk publicznych. W naszym przypadku miał konkretne zdefiniowane grupy odbiorców: polskie społeczeństwo, dla którego temat umów jest prawie nieznany, organizacje pozarządowe, naukowców oraz decydentów. Instytut Globalnej Odpowiedzialności przygotował pakiet działań skierowany do każdej z tych grup, a wspólnym mianownikiem był cel: podnoszenie świadomości problemu i działanie na rzecz spójności unijnych polityk handlowych i inwestycyjnych z celami pomocy rozwojowej. Najlepsze efekty przyniosły nam działania z organizacjami pozarządowymi. Z kolei najbardziej oporna grupa to politycy. Za granicą politycy zdecydowanie bardziej znają problem BITs, chętnie rozmawiają, biorą udział w spotkaniach z przedstawicielami NGO-sów, które są uznawane za równorzędnego partnera w dyskusji. W Polsce politycy mało wiedzą o TTIP, a do tego nie traktują przedstawicieli organizacji pozarządowych jako poważnego partnera. To, że w konsekwencji działań projektu udało nam się wreszcie wypracować kontakty z europosłami, pracownikami ministerstw, parlamentarzystami to bardzo dużo. Mamy szansę rozmawiać, mamy szansę budować świadomość problemu.

Czemu ma służyć konferencja Global Investment Impacts 2016 - dwustronne umowy inwestycyjne a globalne Południe, którą IGO organizuje w Warszawie w dniach 21-22 stycznia?
Pierwszy powód spotkania określiłbym mianem strukturalnego. Chcemy tworzyć przestrzeń spotkań dedykowanych naukowcom i aktywistom, by zintensyfikować wymianę intelektualną i praktykę. Drugim powodem jest potrzeba podsumowania projektu BITs. Trzeci wynika z konieczności nagłośnienia palących tematów, do jakich należą m. in.kwestie umów bilateralnych, a których wagi przeciętny obywatel ciągle sobie nie uświadamia w wystarczającym stopniu.

Global Investment Impacts 2016 - dwustronne umowy inwestycyjne a globalne Południe
Warszawa, 21-22 stycznia 2016, PKiN, sala im. Rudniewa