W krajach rozwiniętych państwo dobrobytu kurczy się od dłuższego czasu. Ustępuje miejsca państwu typu „wellness”. I to nie jest dobra wiadomość. Największe obawy budzi to, że państwo wycofuje się z ochrony pracownika, a zaczyna ingerować w to, czy obywatel regularnie chodzi na jogę i czy przypadkiem nie padnie ofiarą zbyt skutecznej reklamy chipsów

Welfare state to był wielki projekt polityczny. Zrodził się z doświadczeń wielkiego kryzysu, dramatu II wojny światowej i postępującej demokratyzacji. Był spełnieniem marzeń XIX-wiecznych socjalistów, którzy ze zgrozą patrzyli na dickensowskie ekscesy wczesnego kapitalizmu: biedę, brak ubezpieczeń społecznych, utowarowienie ludzkiej pracy i bezrobocie. Wychodził też naprzeciw konstatacji XX-wiecznych keynesistów, że stabilizacja cyklu koniunkturalnego posłuży wszystkim. W tym również najbogatszym przedstawicielom społeczeństwa. Którzy na kryzysy są wprawdzie odporni (bo mają zasoby), ale w dłuższej perspektywie też komuś muszą swoje towary i usługi sprzedawać. Mniej więcej w latach 70. konsensus wokół welfare state zaczął się jednak załamywać. W ruch poszły procesy odwrotne. Globalizacja, deregulacja, a przede wszystkim postępująca prywatyzacja usług publicznych. Cofająca – na wielu polach – zdobycze twórców państwa dobrobytu. Edukacja, transport, komunikacja, służba zdrowia czy nawet (jak u nas) ubezpieczenia emerytalne to tylko kilka przykładów tego trendu.
Jednocześnie bynajmniej nie jest tak, że państwa (by pozostać tylko przy przykładzie tych zachodnich) wycofały się z wpływania na życie swoich obywateli. Ten wpływ się w wielu dziedzinach zasadniczo zwiększył. I to jest właśnie temat, którym zajmują się Andre Spicer (Cass Business School) i Carl Cederstroem, autorzy wydanej w początkach 2015 roku pracy „The Wellness Syndrome”. Ekonomiści mają tu na myśli takie inicjatywy jak na przykład wojna wydana przez rządy paleniu papierosów. I to już nawet nie w knajpach czy na przystankach autobusowych. Ale na przykład w samochodach (takie zakazy obowiązują w wielu zachodnich krajach). Podobnie jest ze zwalczaniem otyłości. Spicer i Cederstroem nazywają do zejściem przez państwo na poziom „wellness”, czyli już nie tyle dobrobytu, co dobrego samopoczucia obywateli. Oczywiście autorzy są świadomi argumentów przytaczanych przez zwolenników takiego kursu. I nie polemizują z tym, że zmniejszenie plagi otyłości dziś przyniesie ogromne oszczędności (albo przynajmniej zahamowanie wzrostu kosztów opieki zdrowotnej) jutro. Podobnie z paleniem.
Ich kontrargumentem są jednak badania dowodzące, że niezwykle trudno jest zmienić nawyki u dorosłych ludzi (podobno 95 proc. prób przejścia na dietę kończy się... przybraniem na wadze). Spicer i Cederstroem z niepokojem obserwują, że obsesję na punkcie wellness zaczynają imitować prywatne korporacje. Co kończy się albo miłym dla pracownika (ale kosztownym dla firmy) pakietem dodatkowych benefitów. Albo już mniej miłym przekraczaniem przez pracodawcę cienkiej granicy między życiem zawodowym a prywatnym trochę a la Wielki Brat (pewna firma w Szwecji daje pracownikom nagrody za regularne ćwiczenia na siłowni, inna z kolei rozdaje pracownikom sprzęt monitorujący, ile śpią i jak regularnie jedzą).
Ale nawet nie to jest najważniejsze. Największe obawy trendu od welfare do wellness budzi po prostu to, że jedno odbywa się trochę kosztem drugiego. To znaczy, że państwo z jednej strony wycofuje się z ochrony pracownika, godzi się na daleko idącą prywatyzację edukacji i nie potrafi mu zapewnić często szybkiej i podstawowej opieki medycznej. Z drugiej strony chce ingerować w to, czy obywatel regularnie chodzi na jogę i czy przypadkiem nie padnie ofiarą zbyt skutecznej reklamy chipsów. „Znaj proporcjum, mocium panie” – powiedzieliby pewnie ekonomiści. Gdyby znali Fredrę.