MICHAŁ OLSZACKI tłumaczy, dlaczego polscy naukowcy i przedsiębiorcy – choć mają głowy pełne świetnych, nowatorskich idei – nie są w stanie przebić się z nimi na rynku
Michał Olszacki, prezes Polskiego Instytutu Badań i Rozwoju / Dziennik Gazeta Prawna
Czy Polacy są innowacyjni?
Mamy bardzo dobre pomysły, ale posiadamy pewne cechy odróżniające nas od innych społeczeństw, które osiągnęły sukces w tej sferze działalności. Po pierwsze, boimy się porażek. U nas ktoś, komu się nie udaje, od razu jest napiętnowany. Dlatego często nie podejmujemy pewnych działań, bierzemy na siebie dużo mniejsze ryzyko i zakładamy, że może lepiej zrobić coś mniej ciekawego, ale pewnego. A to materiał na lubiane przez wszystkich success story.
Po drugie, ludzie nie do końca są w stanie przełożyć swoje pomysły na wielką skalę. Często mówimy: „o nie, już Amerykanie zrobili coś takiego” albo „Japończykom wychodzi to dużo lepiej” i dlatego nawet nie próbujemy wejść na duży rynek, tylko na siłę szukamy w Polsce niszy, by zrobić to „po naszemu”, na nasze wyobrażenie. W tym momencie nawet jeśli coś nam wyjdzie, to nie będzie to tak spektakularne. Wszystko dlatego, że sami zaniżamy sobie poziom. Będąc na Uniwersytecie w Cambridge, odwiedziłem Nanoscience Centre. Tamtejsi pracownicy wyjaśnili mi swoją filozofię. Powiedzmy, że mamy śrubę, która wytrzymuje sto lat. Nagle ktoś przychodzi i mówi: „zróbmy lepszą”. No to robimy taką, która wytrzyma 110 lat. A w Cambridge pracuje się nad taką, która wytrzyma milion lat.
Rozumiem, że myślimy za skromnie. Ale może są i tacy, którzy podchodzą do innowacyjności zbyt ambitnie, tzn. myślą o rakietach, a nie o śrubach, które wchodzą w skład tych rakiet?
Każdy lubi duże rzeczy. Mówimy o rakietach, kosmosie czy rewolucyjnych lekach na raka. Ale każdy wynalazek składa się z mniejszych rzeczy. Lubimy iPhone’a, który przecież składa się z kilkuset części, które nikogo nie obchodzą. Ale bez nich nie mógłby powstać, podobnie jak inne telefony, np. Samsunga, które używają przecież identycznych części. I niestety u nas zbyt często mówi się, że zrobimy iPhone’a, a nie jakąś część, która sprawi, że ten iPhone będzie lepszy.
A czy Polska może mieć swojego iPhone’a? Flagowy produkt, którym podbijemy świat?
Są już takie firmy jak Ivona Software, która z sukcesem została sprzedana, ale dalej funkcjonuje u nas. Statystyki mówią, że jeśli firma jest dłużej niż 3–4 lata w jednym miejscu, to nikt jej już nie przenosi, nawet jeśli zostanie wykupiona. I o to musimy zadbać. Uważam, że mamy możliwości, ale najpierw powinniśmy się skupić na elementach składowych różnych innych marek. W tym mamy już doświadczenie.
Grafen, niebieski laser, teraz materiał do wykorzystania w kamizelkach kuloodpornych. Co jakiś czas słyszymy o polskich wynalazkach, które zrewolucjonizują świat. A potem wszystko przycicha, rewolucji nie ma. Dlaczego?
Jest dużo przełomowych odkryć, ale mamy problem z myśleniem biznesowym, dzięki któremu na pomyśle dałoby się zarobić. Historia niebieskiego lasera byłaby fajna, gdyby Sony nie wycofało się z Blu-raya. Bo to była jedyna masowa aplikacja na niebieski laser. Jak to upadło, upadła też perspektywa rozwoju lasera. Nie można nam zarzucić, że spóźniliśmy się z tym pomysłem. Po prostu jest coś takiego jak ryzyko biznesowe – miało być i nie wyszło. Tak jest w wielu dziedzinach. Elektronika od 50 lat opiera się głównie na krzemie. Po drodze powstało wiele egzotycznych materiałów, które miały być przyszłością. Problem w tym, że nie osiągnęły one parametrów kosztowych. Krzem, mimo że jest od nich gorszy, ciągle jest dużo tańszy. I z tym się nie wygra.
Polski Instytut Badań i Rozwoju wyszukuje innowacyjne pomysły w Polsce i pomaga je skomercjalizować. Ale tylko pozornie ma w czym przebierać. Od października 2014 r. otrzymaliście ok. 350 zgłoszeń od wynalazców i przedsiębiorców. Z tego wybraliście ok. 100 pomysłów wartych uwagi. Skończyło się na podpisaniu zaledwie 3–4 umów o dalszej współpracy.
Wiele projektów ma niejasny stan prawny, jeśli chodzi o własność intelektualną i jej ochronę. Zdarza się, że ludzie zbyt wcześnie mówią o czymś i niepotrzebnie się chwalą, zamiast ochronić swój pomysł. Efekt jest taki, że wynalazca opublikuje swój produkt, a potem jakiś wielki koncern go wdraża u siebie, nie płacąc nic pomysłodawcy. Problemem są wystawy wynalazków. Ktoś dostaje tam złoty medal i potem się cieszy. Tylko szkoda, że zanim się tam wystawił, nie zadbał o ochronę swojego wynalazku. W efekcie jego zarobek kończy się na tym medalu. Niestety brakuje u nas świadomości związanej z ochroną własności intelektualnej. Zgłaszając patent w Polsce, mamy 12 miesięcy na podjęcie decyzji, czy chronimy wynalazek na świecie, czy tylko w kraju. To oznacza większy wydatek, bo na początku jest to 600 zł, jeśli chodzi o ochronę krajową, a potem nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych w zależności od tego, gdzie jeszcze chcemy zapewnić sobie ochronę patentową. Ale jeśli tego nie zrobimy, to z komercyjnego punktu widzenia jesteśmy w najgorszej możliwej sytuacji. Bo po 18 miesiącach zgłoszenie jest odtajniane, wszyscy je widzą, a ochrona jest tylko w Polsce. Tym samym nic nie zyskujemy, bo wszyscy poza Polską mogą zrobić ten sam wynalazek.
Jaki był najdziwniejszy projekt polskich wynalazców, z którym pan się zetknął?
Nie o wszystkich mogę powiedzieć z uwagi na klauzule poufności. Był jednak jeden taki projekt, niemalże z pogranicza mistycyzmu. Chodziło bowiem o wpływanie słowem na zachowania innych osób. Nie poprzez techniki NLP czy hipnozę, tylko wiarę w to, że po uruchomieniu pewnego urządzenia głos jednej osoby będzie sterował zachowaniem drugiej. Kiedy zbadałem to urządzenie od środka, okazało się, że jest to... suszarka do włosów, tylko nieco przebudowana. Staramy się życzliwie podchodzić do potencjalnie innowacyjnych projektów, jednak suszarka to już dla nas przesada (śmiech).
A projekt najlepszy?
Potencjalnym hitem jest projekt, który w tej chwili finansujemy. Związany z nowego rodzaju materiałami magnetycznymi. Mówimy sporo o zależności energetycznej, o braku ropy, o trudnościach we wdrożeniu aut elektrycznych, których ładowanie jest czasochłonne. Okazuje się, że istnieją techniki bezprzewodowego transferu energii. Już w Seulu jeżdżą autobusy, które ładują się na każdym przystanku, parkując na specjalnej płycie. Technologia ta jest bardzo fajna, ale niedoskonała. To, co może jej pomóc, jeśli chodzi o zmniejszenie czasu ładowania, to pewne materiały magnetyczne, nad którymi właśnie pracujemy. Pierwsze wyniki wskazują, że jest to możliwe, ponadto materiały te przyczynią się do miniaturyzacji pewnych elementów w takich częściach jak zasilacze do laptopów.
Czy w Polsce może powstać coś na miarę Doliny Krzemowej? Jedno zagłębie skupiające branżę hi-tech i B+R?
Co do zasady jestem przeciwny centralizacji takich rzeczy. Polska jest na tyle duża, że wiele rzeczy dzieje się równolegle, nie ma sensu wpychać wszystkich w jedno miejsce. Jaki sens ma wybudowanie pięknego kompleksu i stwierdzenie: „OK, to od teraz wszyscy innowacyjni pracują tutaj”? Wiem, że takie próby są podejmowane, np. Google miał plany stworzenia pod Warszawą takiej innowacyjnej wioski. Ale ludzie w Polsce nie są aż tak mobilni i są przywiązani do miejsca pracy.
Przedsiębiorcy często narzekają, że nie mogą liczyć na dostateczne wsparcie ze strony państwa. Czy to zaczyna się zmieniać?
W Polsce istnieje przede wszystkim problem podatkowy. Historia takich państw jak USA czy Izrael pokazuje, że wiele pomysłów opartych na wiedzy powstaje tam, gdzie był dostęp do ryzykownego kapitału inwestycyjnego. Ryzykowny kapitał będzie inwestował, jeżeli będzie miał z tego potencjalne korzyści i nikt nie będzie utrudniał mu pracy. W Polsce nie ma jasnej definicji podatkowej funduszu kapitałowego, zwłaszcza wysokiego ryzyka. To tworzy niekorzystne warianty podatkowe dla takiej działalności jak nasza. Gdybym podobny fundusz założył w Niemczech czy na Słowacji, ponosiłbym dużo mniejsze koszty prowadzenia tej inwestycji. Jeśli tego nie zmienimy, spora część funduszy nawet jeśli będzie inwestować w Polsce, będzie to robić z zagranicy.
Czyli minister finansów jest głównym hamulcowym polskiej innowacji?
Może nie głównym, ale jednym z kilku. Musimy wprowadzić transparentne przepisy podatkowe. Dziś fundusze wysokiego ryzyka podciągają swoją działalność pod różnego rodzaju „normalne” działalności, a przecież tak nie jest.