Okazało się, że wcale nie jest passé, a gospodarka (i społeczeństwo też) mają mu wiele do zawdzięczenia. O czym mowa? O przemyśle, który po kilku dekadach lekceważenia wrócił do centrum ekonomicznej debaty.

Jeszcze dziesięć lat temu role w historycznym dramacie wydawały się rozdane. Przemysł był tak baaardzo XX-wieczny. Brudził (ekologia), wymagał dużych nakładów (technologie) i skomplikowanej logistyki. Dlatego wróżono mu, że w XXI wieku podzieli los rolnictwa. I z głównego miejsca ludzkiej aktywności stanie się widoczną, ale jednak marginalną gałęzią gospodarki. Podczas gdy większość z nas będzie robić w usługach.
Dziś sprawy wyglądają nieco inaczej. Owszem, dezindustrializacja jest faktem. Coraz więcej jest jednak wątpliwości, czy kraje, które poddają się jej reżimowi, dobrze na tym wychodzą. Weźmy rosnące nierówności dochodowe. Jeśli uznać, że są one bombą, która może kiedyś wysadzić w powietrze stabilne zachodnie gospodarki, to ich wzrost jest silnie powiązany ze znikaniem dobrych i pewnych miejsc pracy, które były właśnie w przemyśle (lub wokół niego). Albo innowacje technologiczne. Jest wiele dowodów, że to właśnie sektor przemysłowy (a nie usługi) generuje ich najwięcej i najmocniej przyczynił się do szalonego wzrostu produktywności pracy w ciągu minionych 150 lat. Są i tacy, którzy dowodzą, że industrializacja była ważnym fundamentem powojennego sukcesu zachodnich demokracji. Zorganizowanej wokół dużych, rozumianych klasowo partii politycznych (partie socjaldemokratyczne kontra konserwatywne). Bo one wzajemnie trzymały się w ryzach i pozwalały wypracować społeczną równowagę. Gdy jednak przemysł zaczął zanikać, ten układ się wykoleił. I dziś partie miotają się pomiędzy elitaryzmem a demagogią. Czyli żywiołami niezdolnymi do myślenia w interesie innym niż partykularny.
Ale to jeszcze nie wszystko. Znany harwardzki ekonomista Dani Rodrik opublikował właśnie pracę pt. „Premature deindustrialization” („Przedwczesna dezindustrializacja”). Akurat w tym przypadku osoba autora nie jest bez znaczenia – Rodrik to robiący karierę w USA Turek, a jego teksty zazwyczaj są pisane z perspektywy krajów położonych na peryferiach globalnego systemu ekonomicznego. Nie inaczej jest i tym razem. Bo Rodrik pisze, że jeśli przyjąć, iż dezindustrializacja bogatego Zachodu była zbyt pochopna, to dla gospodarek na dorobku taki krok to zwyczajne samobójstwo. W swojej pracy harwardczyk porównuje, jakie były skutki przestawiania się na usługi na Zachodzie oraz w krajach Ameryki Łacińskiej (to jego konik) i Afryki. I wychodzi mu, że uderzenie w rynek pracy było dużo wyższe, a spadek produkcji dużo bardziej dotkliwy.
Jest jeszcze jeden – bolesny dla peryferii – aspekt całej sprawy. Otóż dla nich dezindustrializacja nie była wyborem. Bo jeszcze w przypadku krajów takich, jak USA czy Europa Zachodnia, można powiedzieć, że one same do globalizacji parły. A nawet jeśli nie rwały się do tego wszystkie klasy społeczne, to tamtejsze rządy jednoznacznie poparły dążenia własnego biznesu, który w globalnej ekspansji widział dla siebie wielkie korzyści. Tak czy owak, Zachód mógł rozegrać to inaczej. A kraje rozwijające zostały w tę grę wciągnięte bez pytania o zdanie. I dostały po głowie podwójnie: po otwarciu na globalizację stały się importerami dóbr przemysłowych (nawet jeśli skręcanych u nich). I jeszcze zaimportowały sobie dezindustrializację, bo przecież ich raczkujące i budowane wielkimi nakładami sektory nie miały szans w starciu z zagraniczną konkurencją.
Czy obserwowane dziś na Zachodzie odczarowanie przemysłu jakoś te trendy odwróci? I czy odwróci je w krajach peryferyjnych? Na to pytanie Rodrik nie odpowiada. A szkoda. Bo z naszej polskiej – i jednak mocno peryferyjnej perspektywy – są to kwestie fundamentalne.