Grecy mogą irytować. Do strefy euro weszli ze sfałszowanymi statystykami, by ukryć kiepski stan gospodarki. Swoje państwo traktowali z nonszalancją, dopuszczając do niepłacenia podatków, korupcji, kapitalizmu kolesiów, panoszenia się oligarchów. Zaciągnęli też monstrualne długi, których dziś nie chcą spłacać. Na dodatek permanentnie obrażają tych, od których wyrozumiałości są dziś zależni: Bruksela ma uprawiać fiskalne „podtapianie” (waterboarding – nawiązanie do tortur CIA), a niemiecki minister finansów to po prostu komendant obozu koncentracyjnego.

Na pewno nie brak dziś w strefie euro osób, które najchętniej wyrzuciłyby Grecję ze strefy euro. Na prowokacje premiera Aleksisa Tsiprasa i jego ministra finansów Janisa Warufakisa muszą jednak reagować z zaciśniętymi zębami, bo ryzyko dla Europy jest zbyt duże.
Po pierwsze, wbrew politycznym zaklęciom los całej unii walutowej wciąż zależy od decyzji w sprawie Grecji. Kluczem do zrozumienia zagrożenia jest mało spektakularny, trwający od wielu tygodni wyciek w greckim systemie finansowym: codziennie obywatele tego kraju wycofują 200–300 mln euro swoich oszczędności z banków i transferują je za granicę albo do własnych materaców. Czyszczą swoje konta tym bardziej, im realniejsze staje się wyjście ze strefy euro. To nic innego jak zabezpieczenie przed skutkami ewentualnego Grexitu, co dla przeciętnego Greka będzie zamianą jego oszczędności w euro na oszczędności w szybko tracącej na wartości nowej drachmie. Jeśli Grecja rzeczywiście wyjdzie ze strefy euro, ten sam mechanizm wyciekania może się pojawić w Portugalii i Hiszpanii: wystarczy cień niepewności co do utrzymania wspólnej waluty. EBC będzie zatykał wycieki wsparciem finansowym banków, ale gdy wątpliwości zaczną trapić włoskich oszczędzających, powstrzymanie powodzi będzie już właściwie niemożliwe. Czy obecni włodarze strefy euro – Draghi, Juncker, Schaeuble, Merkel – są gotowi do mierzenia się z takim ryzykiem? Po tylu latach politycznych zmagań, niepewności i eksperymentów w rodzaju „Whatever it takes” (Wszystko, co będzie potrzebne – słynna deklaracja Maria Draghiego z 2012 r. – red.) zadziała? Nie sądzę.
Po drugie, Grecy poza strefą euro chwieją konstrukcją całej integracji. Ich wyjście może być procesem dość chaotycznym, z możliwym powstaniem walut równoległych i festiwalem prawniczych spekulacji, czy wyjście z euro to również wyjście z Unii Europejskiej. Nieśpieszne młyny Brukseli przez długi czas mełły by tę papierową wojnę. Warto mieć także na uwadze, że Grecy wypchnięci ze strefy euro rewanżowaliby się wetowaniem decyzji w obszarach wymagających jednomyślności państw członkowskich. Ateny mogą ogłosić coś w rodzaju międzynarodowego przetargu na blokowanie UE, do którego z pewnością przystąpią Rosja i Chiny. Brukseli przysługiwać będzie prawo pierwokupu, z którego pewnie będzie musiała skorzystać albo zaryzykować pełny Grexit, czyli usunięcie Aten z UE. Każda z tych opcji osłabi integrację.
Po trzecie, wyrzucenie Grecji z unii walutowej będzie bardzo niewygodne politycznie. Chodzi nie tylko o mało apetyczną scenerię, w której bogata i arogancka Północ dręczy biedne Południe i jego demokratycznie wybraną władzę. Program gospodarczy Syrizy wpisuje się w oczekiwania dużej części europejskich społeczeństw, także tych z północy kontynentu. Nie da się go zbyć jako antysystemowego i lewackiego eksperymentu, podobnie jak niewiele da doklejanie Tsiprasowi twarzy Hugona Cháveza.
Grecki rząd uważa, że reformy forsowane przez Trojkę okazały się nieskuteczne. Wprawdzie ustabilizowały budżet i obniżyły płace (dewaluacja realna), ale ceną jest 25-procentowe bezrobocie, spadek poziomu życia i wzrost nierówności. Nie udało się przy tym ani zahamować narastania zadłużenia, ani zwiększyć wyraźnie eksportu, ani przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Syriza domaga się przynajmniej restrukturyzacji, a najlepiej umorzenia części długów, i nie uważa, by było to żądanie nierealistyczne. Ostatecznie w przeszłości korzystały z tego narzędzia Niemcy (1953 r.) czy Polska (1994 r.), a ostatnio – w zupełnie szalonej skali – sektor finansowy. W ten sposób gospodarka mogłaby złapać oddech i zwiększyć inwestycje, a rząd – zająć się walką z korupcją, oszustwami podatkowymi, oligarchizacją gospodarki, niszczącymi demokrację nierównościami. Kontynuacja dotychczasowego programu – twierdzi rząd Tsiprasa i Warufakisa – to jedynie ratowanie banków i majątków najbogatszych kosztem społeczeństwa.
Ten program jest opakowany w radykalne słownictwo i bezsensowne prowokacje, np. żądanie wypłaty odszkodowań od Berlina – ale to nie radykalizm. Podpisałoby się pod nim wielu mainstreamowych ekonomistów, choć pewnie bardziej keynesowskiej niż neoliberalnej proweniencji. Argumenty Greków wzmacnia też awans takich ruchów jak Podemos, który może przejąć władzę w Hiszpanii i dzieli z Syrizą wiele pomysłów na reformę gospodarki. W tej sytuacji wyrzucenie Grecji z unii walutowej mogłoby nie tylko podsycić konflikt Północ-Południe, ale nadać mu charakter ideologicznego sporu o kształt gospodarki i społeczeństwa. Zwolennicy liberalnej gospodarki – i także integracji europejskiej – mogliby wyjść z niego mocno pokiereszowani. Dlatego większy sens ma udomowienie greckiej rewolty, wpasowanie jej w proces zwykłych przemian politycznych i ewolucyjnych reform. Ale do tego potrzebne jest pozostanie Grecji w strefie euro.
Najważniejszy jest mało spektakularny, trwający od tygodni wyciek w greckim systemie finansowym: codziennie obywatele wycofują z banków 200–300 mln euro