W poniedziałek rusza w Warszawie Konferencja Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu. Bez względu na to, jakie ustalenia zostaną poczynione, na świecie trwa zielony wyścig, który dawno oderwał się od swoich korzeni – ograniczenia emisji gazów cieplarnianych.
Miejsce w peletonie przełoży się na realną gospodarkę, na prawdziwe zielone. I jak w każdym wyścigu będą wygrani i przegrani. O jak wielką stawkę idzie gra, pokazują liczby obok: światowa branża zielonych technologii ma być warta w 2025 r. 4,4 bln dol. Nawet kawałek tego tortu będzie oznaczał wielkie zyski i potencjał rozwojowy niesiony przez miejsca pracy w sektorze zaawansowanych technologii. Tylko w Niemczech zielona branża zatrudnia 1,4 mln osób, do 2025 r. ma wchłonąć kolejny milion. Nic dziwnego, że Niemcy zamierzają zrobić wszystko, aby w ciągu najbliższej dekady utrzymać 15-proc. udział w światowym rynku.
Już w 2007 r. Ron Pernick i Clint Wilder w książce „The Clean Tech Revolution: The Next Big Growth and Investment Opportunity” przewidywali, że zielona rewolucja będzie napędzana przez pięć słów na „k” i jedno na „c” (po angielsku sześć słów na „c”): koszty, kapitał, konkurencję, konsumenta, klimat i Chiny. Dzisiaj możemy powiedzieć, że ich słowa sprawdziły się co do joty. Biznes zachęcają do inwestycji w zielone rosnące koszty, kapitał inwestycyjny płynie szerokim strumieniem do firm z czystej branży zwłaszcza w USA, rządy konkurują ze sobą o stworzenie lepszych warunków rozwoju dla zielonej branży, konsument coraz częściej wymaga produktów, które bardziej sprzyjają środowisku, a widmo zmiany klimatu zmusza wszystkich do działania. Jednak najważniejszym czynnikiem mogą być Chiny, absolutny numer jeden, jeśli idzie o nakłady na zielone technologie. Ich siłę odczuły na własnej skórze niemieckie firmy produkujące panele słoneczne, co stało się przyczyną zażegnanej w ostatniej chwili wojny cłowej z Państwem Środka. Ale Chiny chcą osiągnąć coś innego: inwestując olbrzymie sumy w rozwój sektora, chcą nie tylko pozostać fabryką świata, ale także źródłem produktów, które w tej fabryce powstają. Inaczej niż to jest dotychczas.
Rządy wielu państw są w stanie zrobić wiele, aby utrzymać i polepszyć pozycję w tym wyścigu. Inwestycje w zielone wystrzeliły w Japonii, gdzie nadzieja jest taka, że rezygnacja z atomu i czyste technologie pozwolą krajowi otrząsnąć się z dziesięcioletniego marazmu. Rząd USA z kolei jest gotów ryzykować wizerunkowe wpadki takie jak Solyndra (mimo wsparcia w kwocie ponad 0,5 mld dol. firma upadła), byle tylko nie odpaść z wyścigu. Jeśli ktoś wymyśli jakąś technologię przed innymi, zgarnie olbrzymią rentę pionierską. Wyobraźmy sobie firmę, która pierwsza opracuje pojemniejsze niż obecnie baterie. Będzie chciał je mieć producent każdego laptopa i telefonu komórkowego, o samochodach elektrycznych nie wspominając. Taka firma szybko może się stać największym koncernem na świecie.
Na tym tle Polska wypada słabo, choć w rankingu krajów zarabiających na zielonych technologiach znajdujemy się w drugiej dziesiątce. Nie mamy szans, jeśli czołowo zmierzymy się ze światowymi potęgami, np. stawiając na ogniwa słoneczne. Siłą polskich firm są nisze, a zielone technologie to na tyle pojemne pojęcie, że na pewno dla naszej nauki i biznesu pozostaje szerokie pole do popisu. Do tego jednak potrzebne będzie zaangażowanie znacznych środków nie tylko prywatnych, lecz także publicznych. Większe niż dziś.
Zielony wyścig, chociaż napędzany coraz mocniej przez siły rynkowe, wciąż potrzebuje wsparcia instrumentów publicznych. A te czasami trafiają kulą w płot. Przykładem niemiecka Energiewende, przemiana energetyczna, której część konsekwencji okazała się wysoce nieoczekiwana, o czym także obok. O paradoksalnych skutkach nawet lewicowy tygodnik „Der Spiegel” napisał: „Albo zróbmy to dobrze, albo nie róbmy tego wcale”.