Dane Eurostatu podważają efekty starań państw o zmniejszenie długu publicznego. Im ostrzejsze były cięcia, tym dziury w budżetach robią się większe i głębsze. W najgorszej sytuacji są kraje należące do unii walutowej.
Jeśli ktoś miał nadzieję, że najgorsza faza kryzysu zadłużeniowego w Unii Europejskiej już minęła, to najnowsze dane Eurostatu wyprowadzą go z błędu. Mimo prowadzonych od trzech lat programów oszczędnościowych, których celem miało być zmniejszenie długów i deficytów, te ostatnie wcale nie chcą spadać. Spośród 27 państw Unii w ciągu ostatniego roku poziom długu publicznego wzrósł aż w 24.
Na dodatek dług publiczny najbardziej zwiększył się w tych państwach, które w zamian za pomoc finansową zostały zmuszone do wprowadzania w życie ostrych cięć budżetowych – w Irlandii, Portugalii i na Cyprze w ciągu 12 miesięcy zwiększył się on po kilkanaście punktów procentowych, a w Grecji nawet o ponad 24 pkt. Kilkunastopunktowy wzrost zanotowała też Hiszpania, która również mocno tnie wydatki publiczne. W efekcie już w pięciu unijnych państwach dług przekracza 100 proc. PKB – w tym niechlubnym gronie znajdują się Grecja, Włochy, Portugalia, Irlandia i Belgia, przy czym w komplecie są to członkowie strefy euro. A średni poziom długu w państwach unii walutowej osiągnął rekordowe 92,2 proc.
Z kolei zadłużenie udało się zredukować tylko trzem państwom nienależącym do unii walutowej – Danii, Litwie i Łotwie, choć akurat ta ostatnia w przyszłym roku zostanie jej 18. członkiem. Kraje spoza strefy euro przeważają też w gronie tych, które utrzymują dług publiczny poniżej dopuszczalnego przez Brukselę poziomu 60 proc. – takich jest 13. Nie licząc niewielkiego Luksemburga, są to wyłącznie państwa z Europy Środkowo-Wschodniej i Skandynawii, co jasno pokazuje, w których regionach Unii finanse publiczne są w dobrej lub w miarę dobrej kondycji. Inna sprawa, że aż 11 z tej trzynastki to państwa niewielkie pod względem ludnościowym.
Wzrost zadłużenia w zarówno w skali całej Unii, jak i poszczególnych państw stanie się zapewne kolejnym przyczynkiem do dyskusji na temat tego, czy aby na pewno polityka cięć odnosi pożądane skutki. Przyjęte na początku kryzysu założenie kwestionują dziś nawet przedstawiciele Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którzy byli jego współautorami. Jednak kryzys wyraźnie pokazuje, że im większe oszczędności w wydatkach budżetowych, tym mniejsza skłonność ludzi do wydawania pieniędzy i tym bardziej spowalnia gospodarka. A to się przekłada na niższe wypływy podatkowe, co powoduje, że zadłużenie zamiast spadać – rośnie.
Na razie jednak nie wygląda, by Unia miała zrezygnować z oszczędzania. Niemiecka kanclerz Angela Merkel, którą za dwa miesiące czekają wybory parlamentarne, podkreśla, że cięcia są warunkiem dalszej finansowej pomocy Berlina. A mimo deklarowanej unijnej solidarności na całym kryzysie zadłużeniowym Niemcy mocno korzystają.

Niemcy forsują cięcia u innych, a sami zyskują na kryzysie

Ubocznym skutkiem lansowanej przez Berlin polityki cięć jest spadek zatrudnienia niemal we wszystkich krajach UE. DGP przeanalizował dane Eurostatu dotyczące liczby osób zatrudnionych w I kw. 2008 r. i I kw. 2013 r. w 28 państwach UE. Spadek zatrudnienia nastąpił w 22 państwach: im bardziej radykalny był program cięć w danym kraju, tym mniej ludzi tam pracuje. Spośród czterech państw strefy euro objętych programami pomocowymi w trzech – Grecji, Irlandii i Portugalii – liczba pracujących spadła o kilkanaście procent. W tych trzech oraz na Cyprze, który zaczął program naprawczy, pracuje o 1,9 mln osób mniej niż przed kryzysem. Tymczasem w Niemczech zatrudnienie wzrosło. Słabnące euro okazało się wybawieniem dla niemieckich producentów. W czasie gdy bezrobocie w Grecji czy Hiszpanii biło kolejne rekordy, niemiecki eksport też ustanawiał rekord – w 2011 r. osiągnął wartość 1 biliona euro, co oznaczało wzrost o 107 proc. w porównaniu z 1999 r., gdy wprowadzono euro jako walutę rozliczeniową. Z kolei alarmistyczne nagłówki w gazetach pozwoliły przedsiębiorcom ograniczyć wzrost pensji na lokalnym rynku. Dzięki obu tym czynnikom dzisiaj nad Renem pracuje aż o 1,7 mln, czyli o 4,5 proc. więcej ludzi niż w 2008 r., a bezrobocie pozostaje na poziomie 5,3 proc.