Wprawdzie wojna celna podczas Wielkiego Kryzysu wysadziła w powietrze światową gospodarkę i zrujnowała Stany Zjednoczone, lecz republikanie mogli przynajmniej powiedzieć, że dotrzymują wyborczych obietnic.
Magazyn 6.04.2018 / GazetaPrawna.pl
Podczas kampanii wyborczej Donald Trump obiecał mieszkańcom pasa rdzy, że za jego prezydentury wrócą czasy świetności w niegdyś tętniących życiem przemysłowych miastach. Dziś metropolie leżące wzdłuż Wielkich Jezior od stanu Illinois i Indiana po Pensylwanię wymierają. Wyprowadzanie produkcji przemysłowej do państw z tańszą siłą roboczą zaowocowało ubóstwem w regionach niegdyś budujących mocarstwo Stanów Zjednoczonych. Gdy liczne afery coraz mocniej pogrążają prezydenta Trumpa, on przypomniał sobie o wyborczych obietnicach. Ich realizację ułatwia mu artykuł 301 amerykańskiej ustawy o handlu z 1974 r., dający prezydentowi wolną rękę w nakładaniu karnych ceł na zagraniczne produkty. Inaczej więc niż w przypadku np. budowy muru na granicy z Meksykiem, nie musi liczyć się ze zdaniem Kongresu. Trump zaczął od wprowadzenia ceł na stal i aluminium, czym zaszokował m.in. kraje Unii Europejskiej, Kanadę i Meksyk. Jednak po mocnym uderzeniu zawiesił ich wejście w życie do 1 maja, dając tym szansę drugiej stronie na zaproponowanie korzystnych dla USA zmian. Wprawdzie premier Belgii Charles Michel stwierdził, że Trump „przystawił nam pistolet do głowy”, ale nie przekreśla to możliwości porozumienia.
Jeszcze bardziej napięte stały się relacje Waszyngtonu z Pekinem. W przypadku Chin prezydent USA zamierza wymusić zmniejszenie rekordowego deficytu handlowego jego kraju. W zeszłym roku wyniósł on aż 375 mld dol. Jak ogłosił w tym tygodniu Biały Dom, oprócz stali i aluminium prezydent postanowił więc objąć nowymi cłami aż 1,3 tys. chińskich produktów, których eksport do USA przynosi Państwu Środka ok. 50 mld dol. rocznie. Najboleśniej Pekin odczuje karne cła na urządzenia zaawansowane technologicznie. Chiny już odpowiedziały karnymi taryfami, obejmującymi 128 amerykańskich produktów, m.in.: owoce, wina i wieprzowinę. Na razie to drobiazgi, lecz ostatnia ze światowych wojen handlowych też zaczęła się od drobnych kłopotów amerykańskich farmerów.
Problemy urojone
W czasie kampanii wyborczej 1928 r. Partia Demokratyczna, marząca o odebraniu władzy z rąk republikanów, wysunęła pod ich adresem zarzut, że w USA nadal jest zbyt wysokie bezrobocie. Po dekadzie prosperity, gdy społeczeństwo sukcesywnie się bogaciło, owo oskarżenie uznano w Partii Republikańskiej za wyjątkowo bolesną niesprawiedliwość. Stopa bezrobocia w Ameryce wzrosła bowiem z ok. 3 proc. do niecałych 3,5 proc. Mimo to republikanie postanowili zdecydowanie zareagować. Kierunek działań wskazał im wówczas członek senackiej komisji finansowej Reed Smoot.
Reprezentujący stan Utah senator zasiadał w Kongresie od 1903 r., lecz do tej pory znany był głównie z tego, że jest mormonem. Dbał przede wszystkim o interesy współbraci oraz rolników z rodzinnego stanu. Teraz uznał, że za wzrost bezrobocia odpowiadała ustawa celna Fordneya–McCumbera z września 1922 r. Określone w niej stawki celne powodowały, że amerykański rynek pozostawał otwarty na import żywność z zagranicy, przez co rodzimi producenci rolni, by utrzymać dochody na podobnym poziomie, a także pokonać konkurencję, zwiększali produkcję płodów, jednocześnie obniżając ceny. Wprawdzie mieszkańcy metropolii dzięki temu mogli cieszyć się tanią żywnością, lecz farmerzy wpadali w spiralę długów i zaczynali bankrutować. Po stracie ziemi emigrowali do miast w poszukiwaniu pracy. Smoot stwierdził, że cały problem rozwiązałyby wyższe stawki celne na produkty rolne. To hasło na sztandary wziął republikański kandydat na prezydenta Herbert Clark Hoover. Od 1921 r. był sekretarzem handlu w administracjach dwóch kolejnych republikańskich prezydentów, Hardinga i Coolidge’a, dzięki czemu zyskał renomę specjalisty w dziedzinie wymiany międzynarodowej. Kiedy więc obiecywał wyborcom zaostrzenie stawek celnych, ufano, że to znakomity pomysł. Jako że gospodarka USA znajdowała się u szczytu wieloletniej koniunktury gospodarczej, a obywatele główne zasługi przypisywali republikanom, Hoover bez problemu zwyciężył w wyborach prezydenckich w listopadzie 1928 r. Kwestię zmiany ustawy celnej Fordneya–McCumbera uznał za priorytetową.
Poczynania nowej administracji w Waszyngtonie zaalarmowały ambasadora Wielkiej Brytanii sir Esmé Howarda. W raporcie przesłanym na początku marca 1929 r. ministrowi spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa Austenowi Chamberlainowi ostrzegał, że prezydent Hoover to protekcjonista zmierzający do podniesienia taryf celnych, co służy „wywołaniu politycznego efektu lub raczej wypełnieniu jego obietnic wyborczych”.
Waga obietnic
„Przyczyniliśmy się do odnowienia i postępu świata. To, co osiągnęła Ameryka, dało nową nadzieję i odwagę wszystkim, którzy wierzą w rządy obywateli. Widząc szerzej, osiągnęliśmy poziom dobrobytu i bezpieczeństwa wyższy niż kiedykolwiek ktokolwiek wcześniej w historii świata” – mówił Hoover 4 marca 1929 r. podczas wystąpienia inaugurującego prezydenturę. Ponad 50 tys. ludzi, którzy go słuchali, otrzymało zapewnienie: „Jesteśmy bliscy ostatecznego zwycięstwa nad biedą i bezrobociem”. Nowy prezydent dobre wieści miał także dla farmerów. Chcąc dotrzymać słowa danego podczas kampanii wyborczej, oznajmił, że problemowi ceł zostanie poświęcona „specjalna sesja Kongresu”. Zaczęła się ona 15 kwietnia. Prezydent oznajmił członkom izby, że wyższe stawki ceł są niezbędne dla ochrony amerykańskiego rolnictwa oraz uniezależnienia kraju od dostaw żywności z zagranicy. Określeniem ich nowej wysokości miała się zająć komisja taryf pod kierownictwem znanego z protekcjonistycznych poglądów prof. Willisa Chatmana Hawleya, stojącego również na czele komisji budżetowej Izby Reprezentantów.
Profesor, zanim zajął się polityką, był przez dziesięć lat prezydentem Willamette University w Salem, gdzie wykładał historię i ekonomię. Dla zwolenników protekcjonizmu gospodarczego trudno było o lepszy wybór. Hawley zaczął od wyeliminowania wszystkich członków Partii Demokratycznej z podkomisji, żeby nie opóźniali prac. Następnie oprócz wprowadzenia ceł na produkty rolne zajął się projektowaniem nowych stawek na wyroby przemysłowe, czym nieco zaskoczył prezydenta. W maju Hoover zaprosił do Białego Domu Hawleya oraz innych kongresmenów zaabsorbowanych problematyką celną, by nieco ostudzić ich entuzjazm. Nalegał wówczas, żeby ograniczyli się do kwestii zabezpieczenia interesów amerykańskich farmerów, zostawiając importowane produkty przemysłowe w spokoju. Niewiele to dało, bo republikanie postanowili jedną ustawą wesprzeć całą gospodarkę, tak by uczynić Amerykę jeszcze bogatszą. Zaraz po spotkaniu w Białym Domu komisja budżetowa Izby Reprezentantów zarekomendowała Kongresowi przyjęcie nowych stawek celnych. Zdarzenia toczyły się w sprinterskim tempie i zanim świat się zorientował, 28 maja 1929 r. stosunkiem głosów 264 do 147 Izba Reprezentantów uchwaliła rygorystyczny projekt. „Gwałtownie podwojono taryfy celne na zboże i masło. Pierwszy raz nałożono cło nawet na kiszoną kapustę. Pośród niewielu dóbr wolnych od opłat celnych pozostały – co dość niezwykłe – pijawki i szkielety (być może jako polityczny »napiwek« dla Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, jednakże cierpko odebrany)” – pisze Lawrence W. Reed w książce „Wielkie mity Wielkiego Kryzysu”. Jednak najbardziej zaskakiwało obserwatorów nie to, co oclono, lecz rekordowy rozmach przedsięwzięcia. Wedle ustawodawcy miało wzrosnąć ogółem aż 887 taryf celnych, a lista artykułów handlowych podlegających ocleniu zawierała dokładnie 3218 pozycji. Większości z nich wcale nie stanowiły produkty rolne.
W interesie Ameryki
„Kongresmeni ciągle postrzegają taryfę jako czysto krajową sprawę. Na skutek tego nie zwracają uwagi na protesty zagranicznych rządów i osób prowadzących wymianę handlową ze Stanami Zjednoczonymi. Stali się głusi na wszelkie ostrzeżenia o możliwości zagranicznego odwetu przedkładane przez wiele gazet i zabłąkanych demokratycznych tradycjonalistów. W ich opinii liczy się tylko rynek krajowy” – donosił z Waszyngtonu do Londynu ambasador Howard.Na Kapitolu panowało poczucie własnej nieomylności oraz doskonałości wszystkiego, co amerykańskie. Do taryf celnych Hoover dorzucił jeszcze Agricultural Marketing Act. Ustawa pozwalała wyasygnować z budżetu federalnego 100 mln dol. na niskooprocentowane pożyczki dla wspólnot farmerskich na skup i przechowywanie produktów rolnych – głównie zboża. Tak prezydent zamierzał dodatkowo wesprzeć rolników narażonych na kłopoty finansowe z powodu niskich cen żywności.
Ustawa przyniosła natychmiastowy efekt. Zaraz po żniwach farmerzy obsiali zbożem dużo większe areały, licząc na dodatkowe zyski. Tymczasem proponowane zmiany taryf celnych trafiły do Senatu, gdzie proces legislacyjny bardzo spowolnił, co na świecie wzbudziło nadzieje, że jeszcze da się zażegnać wiszącą w powietrzu wojnę handlową. Szansę tę chciał przekreślić senator Smoot, który w końcu doczekał się możności zrealizowania obietnic wyborczych. Stanowisko w Komisji Finansowej pozwalało mu na forsowanie drastycznego zaostrzenia polityki celnej. Smoot robił to z niezmiennym uporem, nie zważając ani na opór senatorów z Partii Demokratycznej, ani tym bardziej na protesty i ostrzeżenia nadsyłane przez zagranicznych dyplomatów. Wychodził z założenia, że wysokość taryf celnych to wewnętrzna sprawa Stanów Zjednoczonych. Nawet groźby wprowadzenia ceł adekwatnych do amerykańskich nie robiły na Smoocie większego wrażenia. Jak na rasowego doktrynera przystało, nie zamierzał naginać swoich poglądów do rzeczywistości.
Tymczasem w Nowym Jorku na Wall Street nadszedł 24 października 1929 r., gdy bezpieczny świat zaczął walić się w gruzy. Po latach hossy na giełdzie nagle przyszło załamanie. Symptomy nadchodzącego kryzysu były widoczne od wielu miesięcy, lecz właściwie nikt nie chciał ich dostrzec. Przegrzana koniunktura gospodarcza zbiegła się ze zbyt niskimi stopami procentowymi oraz niczym nieskrępowanymi spekulacjami na giełdowych parkietach. Przynosiły one tak wielkie dochody, że nawet drobni ciułacze lokowali w akcjach oszczędności całego życia lub brali kredyty na ich zakup. Zbytnio wywindowane ceny musiały polecieć w dół. Przebudzenie okazało się bardzo bolesne. Ogarnięci paniką ludzie starali się sprzedać tracące na wartości papiery, których nikt nie chciał kupować. Już 24 października, zanim nadszedł wieczór, samobójstwo popełniło 11 znanych inwestorów. Potem było tylko gorzej. Panika na Wall Street zaraziła całą gospodarkę Stanów Zjednoczonych. Po dekadzie bezprecedensowego dobrobytu znikło poczucie bezpieczeństwa. Codziennie bankructwa ogłaszały w USA nowe przedsiębiorstwa i banki, błyskawicznie rosło bezrobocie, przy czym równie szybko malały szanse na znalezienie nowej pracy. Zanim rok 1929 dobiegł końca, kryzys ekonomiczny dotarł na Stary Kontynent.
Taniec nad przepaścią
„Nadchodzi dzień, kiedy będziemy musieli rozstać się z wolnym handlem w takiej postaci, jaką odziedziczyliśmy po ojcach” – zauważył na początku 1930 r. brytyjski premier James Ramsay MacDonald. Wprawdzie amerykański Senat jeszcze nie podjął decyzji, co z cłami, lecz kryzys ekonomiczny sprzyjał zwolennikom protekcjonizmu. Każdy rząd chciał bronić rodzimego przemysłu i rolnictwa, bojąc się dalszego wzrostu bezrobocia. Stawało się oczywistością, że jeśli Stany Zjednoczone drastycznie podniosą taryfy celne, inne kraje odpowiedzą tym samym. Francja jako pierwsza zapowiedziała, że natychmiast ocli samochody sprowadzane z USA, aby wesprzeć swój przemysł motoryzacyjny. Ponadto minister spraw zagranicznych III Republiki Aristide Briand zaczął forsować ideę stworzenia gospodarczej Unii Europejskiej jako receptę na odcięcie od amerykańskich rynków zbytu. W odpowiedzi Londyn planował zintensyfikowanie wymiany handlowej na olbrzymim obszarze imperium brytyjskiego. Wszystkie te zamierzenia przecinały dotychczasowe kierunki wymiany handlowej, bez gwarancji zbudowania równie zyskownej alternatywy. Jednak i tak wszystko zależało od Amerykanów.
Tymczasem w marcu 1930 r. pojawiła się nowa nadzieja na zażegnanie potencjalnego konfliktu. Grupa naukowców z Uniwersytetu Chicagowskiego zainicjowała list, który podpisało 1250 członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Ekonomistów. Wzywał on prezydenta Hoovera do zablokowania prac nad nowymi taryfami celnymi, ponieważ ich wprowadzenie groziło katastrofą gospodarczą na światową skalę. Protest poparło kilka wpływowych lobby. „Przemysłowcy oraz farmerzy z południowych stanów byli nastawieni antyprotekcjonistycznie. Produkcja masowa umożliwiła zdobycie przez duże firmy amerykańskie przewagi na rynkach międzynarodowych. Obawiano się, że wprowadzenie nowych ceł spowoduje działania odwetowe ze strony innych państw, co mogłoby narazić amerykański przemysł na poważne straty. Farmerzy z południa, których dochody opierały się przede wszystkim na eksporcie bawełny, wyrażali podobne obawy” – opisuje w opracowaniu „Polityka antykryzysowa prezydenta Herberta Clarka Hoovera w latach 1929–1931” Tomasz Skrzyński. Te działania spowolniły prace nad nową ustawą. Podobny efekt przyniosła ogromna liczba poprawek wniesionych przez senatorów, z czym komisja Smoota początkowo nie potrafiła sobie poradzić.
Na dokładkę obudził się poniewczasie Hoover. W jego opinii cały spór mogło rozwiązać przyznanie mu prawa do elastycznego zmieniania wysokości taryf celnych, bez każdorazowej zgody Kongresu. W razie odmowy prezydent groził zawetowaniem całej ustawy. W efekcie, gdy wszyscy czekali, co się stanie, międzynarodowy handel toczył się dawnym torem. Po pierwszych miesiącach krachu produkcja przemysłowa w Stanach Zjednoczonych przestała spadać, a wiosną 1930 r. zaczęła rosnąć. A gdy giełda na Wall Street również zaczęła powoli odrabiać straty, wśród inwestorów powrócił ostrożny optymizm. Wprawdzie statystyki odnotowały wzrost bezrobocia z 3,2 proc. (sprzed krachu na Wall Street) do 8,9 proc., lecz i tu nastąpiło zatrzymanie trendu. Coraz więcej przesłanek wskazywało, że USA dotknął nie wielki krach, lecz bolesna recesja, dająca się łatwo przezwyciężyć. Dostrzegając te fakty, prezydent Hoover pod koniec marca 1930 r. ogłosił publicznie, iż budzący grozę kryzys powinien dobiec końca w ciągu 60 dni.
Zbiorowe samobójstwo
Kiedy wszystko zadawało się już w Ameryce iść ku lepszemu, Bank Rezerw Federalnych (Fed), pomimo posiadania odpowiednich zasobów, ograniczył pomoc dla prywatnych instytucji finansowych, a jednocześnie podniósł stopy procentowe. Na dokładkę ogłosił, iż nie będzie udzielać pożyczek tym bankom, które kredytowały zakup akcji na giełdzie. Po tym samobójczym pociągnięciu w kwietniu 1930 r. zaczęły one padać jeden po drugim. Wszystko przez to, że klienci wypłacali oszczędności, bojąc się ich utraty. Administracja Hoovera bezczynnie przyglądała się temu zagrożeniu, bardziej zainteresowana wydarzeniami w Senacie. Tam po wprowadzeniu dokładnie 1253 poprawek ustawa o nowych taryfach celnych przybrała w końcu kształt akceptowalny dla prezydenta. Ale na ostatniej prostej przemysłowcy, z producentami samochodów na czele, połączyli swoje siły z Partią Demokratyczną, usiłując zablokować przyjęcie nowego prawa. „Pomimo to zwolennikom protekcjonizmu udało się stworzyć skuteczne lobby optujące za uchwaleniem zwiększenia ceł. Dużym sukcesem stało się pozyskanie tradycyjnie niechętnych tego typu działaniom związków zawodowych, w tym największej amerykańskiej centrali AFL” – opisuje Tomasz Skrzyński.
Presja związkowców reprezentujących interesy tracących pracę zwykłych Amerykanów przeważyła. Senat 13 czerwca 1930 r. przyjął ustawę celną Smoota–Hawleya 44 głosami za. Przeciwko było 42 senatorów. Już wkrótce się okazało, że to mniejszość miała rację. Zadowolony ze spełnienia swoich obietnic wyborczych prezydent Hoover pomimo dramatycznych apeli ekonomistów podpisał nowe prawo dwa tygodnie później. Skutki tej decyzji nie dały na siebie długo czekać. „Ustawa o taryfie celnej Smoota-Hawleya spowodowała oclenie ponad 800 artykułów używanych do produkcji samochodów. Większość z 60 tysięcy ludzi zatrudnionych w amerykańskich fabrykach produkujących tanią odzież z importowanych wełnianych materiałów straciło pracę i wróciło do domów, po tym jak taryfa celna na te materiały wzrosła o 140 procent” – zaznacza Lawrence W. Reed. To były dopiero pierwsze symptomy katastrofy. Inne państwa odpowiedziały na działania Stanów Zjednoczonych podniesieniem własnych stawek celnych. „Hiszpania wprowadziła nowe cła na owoce, Szwajcaria na wyroby przemysłowe (w tym zegarki) oraz ogłosiła bojkot amerykańskich towarów, Kanada na produkty rolne, Włochy m.in. na oliwki i samochody. Nowe stawki celne wprowadziły także Kuba, Meksyk i Nowa Zelandia” – wylicza Tomasz Skrzyński. Nawet Londyn w końcu zaczął odchodzić od bronienia do upadłego wizji świata bez taryf celnych. „Wielka Brytania w 1932 roku, po 86 latach polityki wolnego handlu, poczuła się zmuszona do wprowadzenia ceł importowych. W tym samym roku odbyła się imperialna konferencja ekonomiczna w Ottawie, podczas której ustanowiono system imperialnych preferencji celnych. Kraje Commonwealthu stosowały wobec siebie bariery celne, ale niższe niż wobec innych krajów” – opisuje Wojciech Morawski w „Kronice kryzysów gospodarczych”.
Po wejściu w życie ustawy Smoota– Hawleya do końca 1932 r. obroty w handlu światowym spadły o 47 proc. Wkrótce w krajach uprzemysłowionych pracę straciło 34 mln ludzi. Do tego jeszcze niemal ustał międzynarodowy handel żywnością. W tym sektorze gospodarki wartość zawieranych kontraktów zmalała o 75 proc. Dla amerykańskich farmerów oznaczało to wyrok śmierci. Lato 1930 r. przyniosło im wspaniałe plony z obsianych po same brzegi pól. Tylko nikt nie chciał ich kupić. Do tego jeszcze nisko oprocentowane pożyczki z budżetu federalnego zachęcające do zwiększenia produkcji nagle stały się kamieniem u szyi. „Ceny produktów rolnych spadły, co doprowadziło do bankructwa dziesiątki tysięcy rolników. Buszel pszenicy, który w 1929 roku był sprzedawany za dolara, około 1932 roku kosztował jedynie 30 centów” – pisze Lawrence W. Reed. „Wraz z upadkiem rolnictwa banki rolne plajtowały jeden za drugim, pogrążając setki tysięcy swoich klientów” – dodaje. Tak krąg zależności gospodarczych się zamknął i bolesna recesja przekształciła w ekonomiczną apokalipsę na światową skalę. Z miesiąca na miesiąc bezrobocie w USA przekroczyło 25 proc. Już jesienią 1930 r. ulice w amerykańskich miastach zapełnili sprzedawcy jabłek, którzy jeszcze niedawno byli ludźmi zaliczającymi się do klasy średniej. Ratując się przed głodem, jeździli do sadowników po skrzynki owoców. Sprzedawali je w cenie 5 centów za sztukę. Po wyprzedaniu wszystkich oddawali utarg i otrzymywali 10 centów zapłaty. Tylko w samym centrum Nowego Jorku koczowało 6 tys. ludzi handlujących jabłkami z kartonowych pudeł. „Wiele osób opuściło swoje wczesniejsze stanowiska pracy, ażeby podjąć lepiej płatne zajęcia, sprzedając jabłka” – ogłosił wówczas podczas konferencji prasowych prezydent Hoover jako dowód, że walka jego rządu z Wielkim Kryzysem daje coraz lepsze efekty. Wyborcy mu tego nie zapomnieli.
Podwojono taryfy celne na zboże i masło. Pierwszy raz nałożono cło na kiszoną kapustę. Pośród niewielu dóbr wolnych od opłat celnych pozostały – co dość niezwykłe – pijawki i szkielety (być może jako polityczny »napiwek« dla Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, jednakże cierpko odebrany)” – pisze Lawrence W. Reed w książce „Wielkie mity Wielkiego Kryzysu”