Rząd PiS nie chce unijnej waluty. Ale warto obserwować, czy strefa euro podejmuje rozsądne reformy. W ostatnich latach o Unii Europejskiej mówi się przede wszystkim w kontekście kryzysów.
Magazyn DGP z 8 grudnia 2017 r. / DGP
Najpierw finansowego, który miał kulminację w Grecji, potem zawirowań związanych z brexitem i narastaniem nastrojów antyeuropejskich w części krajów Wspólnoty, a niedawno w związku z tym, co dzieje w Katalonii i niezdolnością Brukseli do podjęcia działań mogących pomóc w rozwiązaniu tamtejszego konfliktu.
Nie dziwi zatem, że w głowach wielu ludzi utrwaliło się skojarzenie, że bycie we Wspólnocie oznacza kłopoty. Łatwo w tej sytuacji zapomnieć, że UE powstała jako byt polityczny mający stanowić przeciwwagę dla innych potężnych graczy: USA, Rosji czy Chin. Unia wciąż może przejść do politycznej ofensywy, ale pod warunkiem że dokona niezbędnych wewnętrznych reform.
W tym momencie trzeba zrobić dwa ważne zastrzeżenia. Po pierwsze – choć w ciągu kilku lat możliwe są zmiany udoskonalające funkcjonowanie Unii, to nie ma co liczyć na rewolucję, która odmieni jej działanie. Do fundamentalnych zmian trzeba będzie dojść metodą małych kroków. Tak więc w najbliższym czasie Unia nie przekształci się w federację. Nie powoła urzędu prezydenta z prawdziwego zdarzenia, który miałby władzę porównywalną z tą, jaką dysponują przywódcy państw. Nie pójdzie na otwartą wojnę z korporacyjnym kapitalizmem, który przyczynia się do coraz większej koncentracji władzy i wpływów w rękach bogaczy. Po drugie – reformy, gdy już do nich dojdzie, zostaną wypracowane i przeprowadzone w państwach mających wspólną walutę. Najważniejsi rozgrywający w UE, Niemcy i Francja, należą do strefy euro, więc będą skupiały się przede wszystkim na jej uporządkowaniu.
Taka perspektywa stanowi wyzwanie dla Polski i innych państw unijnych, które euro nie mają. Z jednej strony wspólna waluta potrafi być śmiertelnym zagrożeniem dla słabszych krajów, o czym przekonali się Grecy. Z drugiej – jeśli Unia zacznie się reformować, dokona się to najpewniej bez państw spoza strefy euro. Najrozsądniej byłoby więc wspólnej waluty nie przyjmować, lecz trzymać rękę na pulsie i być w każdej chwili na to gotowym. Taka strategia przy eurosceptycznym rządzie PiS graniczy jednak z niemożliwością. Możliwe jest za to przynajmniej obserwowanie, czy Unia wprowadza pożądane zmiany.
Istnieją co najmniej trzy rodzaje reform, które powinny być dla nas sygnałem, że państwa strefy euro idą w dobrym kierunku.
Reforma EBC
Europejski Bank Centralny zaprojektowano w zgodzie z ideą, że działalność finansowa powinna być wolna od regulacji. Dlatego wyznaczono mu tylko jeden cel: dbanie o niską inflację w strefie euro. Kryzys z 2008 r. obnażył wady tego pomysłu – EBC nie mógł sobie pozwolić na takie działania jak amerykański Fed, który niemal bez ograniczeń skupywał toksyczne aktywa banków, próbując powstrzymać rozprzestrzenianie się krachu.
Dlatego jedynym rozwiązaniem antykryzysowym w UE była polityka austerity, czyli zaciskania pasa, polegająca na tym, że zadłużone kraje ograniczały wydatki socjalne. – Jeśli zastanawialiście się, czemu europejski establishment stosował austerity o wiele chętniej niż amerykański czy japoński, to stało się tak właśnie z tego powodu. EBC nie może zagrzebać bankowych grzechów we własnych księgach, co oznacza, że europejskie rządy muszą finansować pomoc dla banków przez obniżanie wydatków na zapomogi socjalne i podwyżki podatków – mówił były minister finansów Grecji Janis Warufakis.
Jednak polityka austerity nie przynosiła pożądanych skutków, a wręcz zaczęła pogłębiać problemy. Dlatego Mario Draghi, od 2011 r. prezes banku, uznał, że skupowanie przynajmniej niektórych form długu państw strefy euro jest koniecznością. Został zresztą za tę decyzję mocno skrytykowany przez szefa Bundensbanku Jensa Weidmanna, który uważał, że takie działania wykraczają poza mandat uprawnień przyznany EBC i grożą nadmierną inflacją, ponieważ w ostateczności sprowadzają się do „druku” nowego pieniądza i wpompowania go w gospodarkę.
Choć Draghi wyszedł zwycięsko z tej próby sił, to krach pokazał, że kierowana przez niego instytucja nie jest zdolna do walki z kryzysem. „Podczas gdy wiele banków centralnych przeszło reformy, skupiając się o wiele bardziej na bezrobociu i stabilności rynków finansowych, a nawet zaczynając dyskutować o nierównościach społecznych, możliwości działania EBC są wciąż ograniczone na mocy traktatu z Maastricht, biorącego pod uwagę jedynie walkę z inflacją” – zauważył amerykański ekonomista i noblista Joseph Stiglitz. Podobną opinię wyraził Mark Blyth, autor książki „Austerity. The History of Dangerous Idea”. Jego zdaniem EBC od początku nie był w stanie poradzić sobie z kryzysem, a działania podjęte w końcu przez Draghiego można podsumować krótkim „zbyt późno, zbyt mało”.
Jeśli państwa strefy euro chcą uniknąć podobnych problemów w przyszłości, pora na zmiany. Nawet najdrobniejsze reformy – z gatunku tych, które w większości gazet trafiają na strony działów gospodarczych – byłyby impulsem dla całej Unii, o ile tylko poszłyby w stronę przyznania EBC większych możliwości działania w kwestiach takich jak walka z bezrobociem czy stymulowanie wzrostu gospodarczego.
Trzeba skończyć z obsesją na punkcie niskiej inflacji, która paraliżuje inne rodzaje działań. Tak, niekontrolowany wzrost cen jest niebezpieczny, ale ostatnie lata pokazały, że obecnie kłopoty państw wspólnoty europejskiej polegają na czymś innym: braku dostatecznego nadzoru nad sektorem finansowym, nierównomiernym rozwoju gospodarek należących do strefy euro, nieadekwatności politycznych narzędzi w odniesieniu do zglobalizowanych rynków. Należy również odrzucić mit o apolityczności EBC, który próbowali podtrzymać przedstawiciele Unii Europejskiej w trakcie kryzysu. Sam Draghi także upierał się przy tym, że podejmuje decyzje techniczne, a nie polityczne. Ale to nieprawda. Gdy ktoś uznaje, że walka z inflacją jest priorytetem, a obcięcie wydatków społecznych albo zwiększone bezrobocie są kosztem, który trzeba ponieść, to podejmuje decyzję polityczną. Na inflacji tracą głównie pożyczkodawcy, czyli zazwyczaj ludzie zamożni (o ile nie przybierze ona zbyt dużych rozmiarów, wtedy kłopoty mają w zasadzie wszyscy). Zaś na austerity tracą klasy średnia i niższa.
Integracja gospodarek
Reforma EBC mogłaby być wstępem do większej integracji gospodarek państw mających euro. O tym, że taki ruch prędzej czy później jest niezbędny, mówi wielu ekonomistów. Szczególnie konsekwentnie do tego tematu powraca Thomas Piketty, autor „Kapitału XXI wieku”. „Wspólna waluta z osiemnastoma różnymi długami publicznymi, w odniesieniu do których rynki mogą dowolnie spekulować, jak również z tylomaż różnymi systemami podatkowymi i socjalnymi pozostającymi w nieskrępowanej rywalizacji nie działa i nigdy działać nie będzie” – pisał francuski ekonomista jeszcze przed przystąpieniem do strefy euro Litwy, 19. jej członka.
Piketty ma rację – strefę euro tworzą różne gospodarki i gdy tylko pojawiają się problemy, te różnice stają się źródłem wstrząsów. Nawet jeśli takie kraje jak Niemcy czy Francja radzą sobie względnie dobrze, to mają kłopoty związane z tym, że ich banki udzieliły pożyczek państwom niemogącym spłacić długów. Rozwiązaniem, które proponuje francuski ekonomista – i o którym wspomina prezydent Francji Emmanuel Macron – jest uwspólnotowienie zadłużenia państw strefy euro. Gdyby istniał wspólny dług, to kraje południa Europy nie musiałyby się obawiać, że odsetki od ich pożyczek podskoczą nagle gwałtownie w górę, podkopując tym samym fundamenty ich gospodarek. Największym przeciwnikiem takiego rozwiązania są oczywiście Niemcy. Powodem jest to, że nasi zachodni sąsiedzi mają – jak pisze Warufakis – wizję Europy zamieszkałej przez leniwe koniki polne oraz nieliczne pracowite mrówki. W tej drugiej roli obsadzają oczywiście samych siebie. Niemcy boją się, że uwspólnotowienie długu sprowadzi się do tego, że dniem i nocą będą musieli w pocie czoła pracować nad utrzymaniem porządku w europejskim domu wypełnionym lekkoduchami z krajów Południa.
Ponieważ nie ma zgody na uwspólnotowienie długów, więc problem pozostaje, bo tak skonstruowana strefa euro będzie nieustannie narażona na kryzysy – i Niemcy muszą zdawać sobie z tego sprawę. Tak samo jak muszą być świadomi tego, że deficyty w obrotach bieżących najbiedniejszych krajów strefy euro są powiązane z niemieckimi nadwyżkami, na co wskazują choćby badania MFW. Mówiąc w uproszczeniu, mrówki zarabiają na eksporcie i mogą pozwolić sobie na oszczędności, ponieważ koniki polne płacą za import i napędzają popyt, żyjąc na kredyt.
Piketty, aby wyjść z tego impasu, proponuje obu stronom pójście na ustępstwa. Nie jest tajemnicą, że biedniejsze kraje UE konkurują z bogatszymi na różne sposoby, które są co prawda zgodne z prawem, ale mogą być postrzegane jako działanie nie fair. Na przykład obniżają podatki korporacyjne, zachęcając tym samym wielkie firmy, aby przenosiły swoje siedziby i zakłady z krajów centrum do nich. Najgłośniejszym przypadkiem tego rodzaju jest Irlandia, która obniżyła podatek korporacyjny do 12,5 proc. – dla porównania w Niemczech i we Francji wynosi on ok. 30 proc. Piketty słusznie zauważa, że ostatecznie na tej konkurencji między krajami strefy euro zyskują podmioty prywatne – bo albo mogą spekulować na długach państw, albo mogą korzystać z nieprzyzwoicie wysokich ulg. Dlatego kraje ze wspólną walutą powinny pójść na wzajemne ustępstwa na zasadzie: wy dajecie nam stabilność oprocentowania długów dzięki ich uwspólnotowieniu, w zamian my godzimy się na wprowadzenie jednolitego podatku korporacyjnego. Dzięki takiemu rozwiązaniu zaczęłyby się tworzyć zalążki wspólnego frontu walki z globalnymi siłami rynkowymi.
Zwiększona przejrzystość
Jeroen Dijsselbloem. Ilu z państwa go zna? Z pewnością niewielu. Dijsselbloem jest przewodniczącym Eurogrupy (nieformalnej grupy skupiającej wszystkich ministrów finansów strefy euro). W trakcie kryzysu finansowego był on jednym z najważniejszych rozgrywających, brał udział w niemal każdym istotnym spotkaniu i miał wpływ na ich przebieg. Inną ważną personą w tym okresie był Wolfgang Schäuble, niemiecki minister finansów. Jego nazwisko jest już pewnie bardziej znane, a przynajmniej każdy z nas intuicyjnie czuje, że przedstawiciel rządu niemieckiego musi mieć sporo do powiedzenia w Unii, choćby ze względu na siłę gospodarczą swojego kraju. Dijsselbloem i Schäuble obrazują podstawowy problem, jaki ma wspólnota europejska z przejrzystością podejmowania decyzji. Zbyt często najwięcej do powiedzenia mają albo ludzie, którzy są anonimowi dla większości Europejczyków, albo tacy, których władza wynika z siły ich państwa, a nie z formalnego umocowania w strukturach unijnych.
W dyskusjach o Unii Europejskiej często powraca problem tego, dlaczego obywatele poszczególnych krajów nie angażują się w politykę europejską. Dlaczego na przykład większość Polaków lekceważy wybory do Parlamentu Europejskiego? Trudno utożsamiać się z organizacją polityczną – i włączać się w jej działania – jeśli ma ona tak niejasną strukturę władzy. Do tego dochodzą afery związane z negocjowaniem przez UE międzynarodowych porozumień handlowych za zamkniętymi drzwiami. Jeśli projekt unijny ma się powieść, potrzebuje entuzjazmu mieszkańców kontynentu. Trudno go jednak uzyskać w takich warunkach. Dla wielu rozwiązaniem tego problemu byłby Parlament Europejski z prawdziwego zdarzenia. Czyli taki, który miałby władzę analogiczną do jego krajowych odpowiedników. Ale na dziś jest to niemożliwe.
„Konkretnym rozwiązaniem mogłoby być stworzenie specjalnej izby budżetowej dla strefy euro. W jej skład wchodziłyby komisje finansów i spraw socjalnych z niemieckiego Bundestagu i francuskiego Zgromadzenia Narodowego, a także innych krajów chcących zrobić krok do przodu. Minister finansów strefy euro odpowiadałby przed tą izbą, co stanowiłoby zalążek europejskiego rządu federalnego” – proponuje Piketty.
Jeszcze skromniejsze sugestie przedstawia Warufakis. Na dobry początek zaleca transmitowanie na żywo obrad Rady Europejskiej, Rady do Spraw Gospodarczych i Finansowych oraz Eurogrupy. Oczywiście większość osób i tak nie oglądałaby relacji z tych spotkań, ale dziennikarze uzyskaliby przejrzystszy obraz procesu podejmowania decyzji. Zresztą zdaniem Warufakisa już sama świadomość nagrywania każdego słowa sprawiłaby, że uczestnicy tych spotkań zachowywaliby się zupełnie inaczej.
Tak samo jak przy okazji reform dotyczących EBC oraz większej integracji gospodarczej, każda, nawet najdrobniejsza zmiana zwiększająca przejrzystość podejmowania decyzji jest wysoce pożądana. Unia Europejska z jaśniejszą strukturą decyzyjną i zwiększoną kontrolą opinii publicznej budziłaby większe zaufanie obywateli i miałaby silniejszy mandat. A to jest niezbędna podstawa dla przetrwania struktury. Podstawa jest w tym kontekście dobrym słowem, bo omówione dotychczas propozycje zmian tworzą coś na kształt piramidy. Jej wierzchołek to reforma EBC. Potem mamy integrację gospodarek strefy euro. I w końcu fundamentalną zmianę – czyli reformę procedur decyzyjnych i rozkładu władzy w Unii.
Wbrew intuicji, która podpowiada, że budowę powinno zaczynać się od podstaw, najbardziej realistyczną drogą reform w Unii jest rozpoczęcie od góry – od EBC. Tworzenie zalążków Parlamentu Europejskiego z prawdziwego zdarzenia będzie najtrudniejszym zadaniem, ale gdyby wykonano dwa pierwsze kroki – jak najbardziej możliwym. Z fundamentem w postaci nowej, przejrzystej struktury decyzyjnej moglibyśmy już mówić o prawdziwym przełomie w Unii. Po nim zaś można by w końcu porzucić dramatyczne pytanie: „Jak ratować Unię Europejską?” na rzecz ambitniejszego: „Jak ją ulepszać, aby Unia stanowiła wzór radzenia sobie z najpoważniejszymi problemami współczesności, od nierówności społecznych po niszczenie środowiska?”.