Przyszłość Europy od stu lat określa interes Stanów Zjednoczonych. To tam zapadają kluczowe decyzje, które zmieniają Stary Kontynent.
Zaprzysiężenie 45. prezydenta USA otwiera największą od wieku niewiadomą. Jaki jest Donald Trump, każdy widzi, lecz nikt nie ma pewności, dokąd on zdąża ani czego tak naprawdę pragnie. A przecież to on przez najbliższe cztery lata będzie wskazywał cele polityki Waszyngtonu i określał środki, które posłużą do ich realizacji. Już to wprawia w dygot połowę świata. A przecieki wskazujące na to, że Kreml posiada materiały mogące do reszty zszargać, i tak nie najlepszą, reputację nowego prezydenta, tylko pogłębiają obawy.
Sam Trump uparcie podkreśla chęć ocieplenia relacji z Moskwą, choć senacka większość, na czele z wpływowym republikaninem Johnem McCainem, chce zemsty na Władimirze Putinie za upokarzające Amerykanów próby wpływania na wynik ostatnich wyborów. Trump prze także do wojny handlowej z Chinami, choć wielki biznes w USA nie przejawia najmniejszej ochoty do udziału w tej kosztownej awanturze. Koncerny równie nerwowo reagują na jego twitterowe wpisy o karnych cłach grożących za przenoszenie produkcji poza USA. Trump skutecznie rozwścieczył Meksykanów pomysłem zbudowania muru na granicy amerykańskiej, a Chińczyków rozmową z Tsai Ing-wen, prezydent Tajwanu, uznawanego przez Pekin za zbuntowaną prowincję.
Na tym tle jego stosunek do Europy sprawia wrażenie zaskakująco stabilnego. Co najwyżej przypomni o swojej przyjaźni z propagatorem brexitu Nigelem Farage’em lub niezobowiązująco zapyta, które kolejne państwo wyjdzie teraz z UE. Cóż to jednak jest wobec groźby zdewastowania światowego handlu przez podniesienie barier celnych i powrót do protekcjonizmu?
Ale prawda jest taka, że jeśli ktoś powinien bać się pomysłów Donalda Trumpa, to właśnie mieszkańcy Starego Kontynentu. Niewiele ponad stulecie temu sami zafundowali sobie kuratelę Stanów Zjednoczonych i w efekcie do dziś decyzje Waszyngtonu kreują nam rzeczywistość.
Na początku był idealizm
„Cechowała go obsesyjna ambicja służenia ludzkości” – tak charakteryzują Thomasa Woodrowa Wilsona w „Historii Stanów Zjednoczonych” George Brown Tindall i David E. Shi. Ów niezwykły prezydent miał być też „owładnięty poczuciem misji i obowiązku”, a jego działaniom przyświecała „niezłomna wierność zasadom” wynikająca z głębokiej żarliwości religijnej, ale „napady upartego braku elastyczności okazywały się jego piętą achillesową”. Jednak brak skłonności do kompromisu może stać się atutem w przełomowych czasach.
Wilsona na urząd prezydenta wyniosła nienawiść zwykłych Amerykanów do wielkich korporacji i utrata zaufania do elit. Na korzyść rektora Uniwersytetu Princeton przemawiało to, że nigdy wcześniej nie ubiegał się o żadną funkcję publiczną i całe życie zawodowe spędził poza polityką. Podobnie jak dziś Trump, tak w 1911 r. Wilson stał się symbolem protestu Amerykanów wobec elit. Tyle że wówczas rolę tę wziął na siebie naukowiec idealista, a nie hedonistyczny miliarder. Notabene Wilson otrzymał jedynie 42 proc. głosów i wygrał tylko dlatego, że elektorat republikanów musiał wybierać pomiędzy urzędującym w Białym Domu, bardzo niepopularnym Williamem Taftem a zbuntowanym Theodorem Rooseveltem. Zwycięski Wilson dotrzymał słowa i wznowił walkę z wielkimi trustami. Czego efektem było m.in. wymuszenie podziału największego koncernu tamtych czasów Standard Oil, należącego do Johna D. Rockefellera.
Nim jednak dobra zmiana w Stanach Zjednoczonych ruszyła pełną parą, to na Starym Kontynencie wybuchła wojna. Kompletnie zaskakując administrację Wilsona, do końca uznającą taką opcję za absurd – wszak walczące mocarstwa ryzykowały bardzo wiele, a możliwe zyski prezentowały się iluzorycznie. Dla pragmatycznych Amerykanów to, co działo się w Europie, wyglądało na czyste szaleństwo. Dlatego Wilson chciał się w nie zaangażować, by pomóc walczącym odnaleźć sprawiedliwy pokój. Jednak cały Kongres trwał na stanowisku, że kraj obowiązuje doktryna Monroego, zabraniająca rządowi mieszać się w sprawy europejskie, jeśli państwa Starego Kontynentu nie ingerują w kwestie amerykańskie. Politycy w Waszyngtonie mocno obawiali się też polaryzacji społeczeństwa. W drugiej połowie XIX w. do USA wyemigrowało pond 3 mln Niemców. Wraz z wcześniejszą emigracją z krajów germańskich stali się oni największą grupą etniczną, liczniejszą nawet od Anglosasów (ich potomkowie stanowią dziś 17 proc. mieszkańców Stanów, co czyni ich najliczniejszą grupą wśród białej ludności). Przystąpienie Ameryki do wojny, po którejkolwiek ze stron, mogło podzielić kraj równie mocno jak pół wieku wcześniej starcie Południa z Północą. Dlatego takiej opcji prawie nikt nie brał na poważnie. Zwłaszcza gdy okazało się, że trwający konflikt zbrojny to dla USA złoty interes.
Jeszcze przed jego wybuchem amerykańska gospodarka wyprzedziła brytyjską, stając się największą potęgą przemysłową świata. Od 1914 r. zaś wszystkie walczące strony musiały zamawiać coraz więcej produktów zza oceanu. W ciągu zaledwie czterech lat eksport Stanów Zjednoczonych niemal się potroił, wzrastając z 2,3 mld do prawie 8 mld dol. Jako że waluty walczących państw traciły wartość, musiały one płacić złotem lub brać kredyty w amerykańskich bankach pod zastaw szlachetnego kruszcu. W krótkim czasie 40 proc. światowych rezerw złota znalazło się w USA, zaś zadłużenie krajów europejskich osiągnęło gigantyczną wówczas sumę 12 mld dol.
Nic dziwnego, że w 1916 r. demokraci kampanię wyborczą Wilsona prowadzili pod hasłem: „On uchroni nas od wojny”. Powtórnie wybrany na prezydenta idealista zakładał, że w końcu Stany Zjednoczone będą musiały się mocniej zaangażować za oceanem, żeby narzucić sprawiedliwy pokój. Mówił o tym 22 stycznia 1917 r. w sławnym orędziu noworocznym. Notabene w polskiej historiografii i podręcznikach twierdzi się, że zawarte w nim zdanie: „Wszyscy politycy są zgodni, iż powinna istnieć niepodległa, zjednoczona Polska”, oznacza żądanie odbudowy Rzeczpospolitej. Co jest miłą dla ucha nadinterpretacją. Przykładu Polski używał Wilson, żeby pokazać, iż obie walczące strony – Ententa i Państwa Centralne– zgadzają się w wielu kwestiach, co daje nadzieję na sprawiedliwy pokój w Europie. Natomiast swój strategiczny cel prezydent USA określa następująco: „Proponuję, by tak rzec, że narody powinny jednomyślnie przyjąć doktrynę prezydenta Monroego jako doktrynę dla świata: żaden naród nie powinien dążyć do rozszerzenia jego panowania na jakikolwiek inny naród lub ludzi, lecz to każdemu narodowi powinna być pozostawiona swoboda określenia własnego ustroju, własnej drogi rozwoju, nieskrępowanej, niezagrożonej” .
Wedle jego wizji wszystkie narody, pragnące żyć na własny rachunek (w tym Polacy), powinny dostać taką możliwość. Jednak idea ta mogła zostać wcielona w życie dopiero wtedy, gdy na Starym Kontynencie po raz pierwszy w dziejach swoją stopę postawili amerykańscy żołnierze.
Budowniczy pokoju
W doprowadzeniu do przystąpienia Ameryki do wojny Wilsonowi pomogli Niemcy. Demonstrując, że myślenie strategiczne bywa im obce. Położenie bloku Państw Centralnych powodowało, że ich wymiana handlowa z USA stała się bardzo utrudniona. Natomiast dla korzystających ze swobodnej żeglugi krajów Ententy USA stały się głównym dostawcą: surowców, broni, wyrobów przemysłowych, maszyn, żywności. Sztab Generalny w Berlinie podjął więc próbę zablokowania morskich szlaków komunikacyjnych, wysyłając na Atlantyk łodzie podwodne. Zignorowano przy tym pewnik, że na zatapianych statkach zaczną ginąć Amerykanie. Gdy w maju 1915 r. U-20 storpedował liniowiec pasażerski „Lusitania”, wśród 1198 ofiar znalazło się ponad 120 obywateli USA. Od tego momentu wrogość w Stanach Zjednoczonych do Niemców wzrosła. Co ciekawe, emigranci z Rzeszy i ich potomkowie całkowicie utożsamili się z nową ojczyzną. Masowo zmieniali nazwiska na brzmiące bardziej anglosasko i przestawali używać niemieckiego.
Tymczasem ich pobratymcy konsekwentnie zmierzali ku katastrofie. Pierwszym do niej krokiem stało się ogłoszenie w styczniu 1917 r. nieograniczonej wojny podwodnej. Wcześniej konwencje międzynarodowe nakazywały dowódcom okrętów zadbanie o ewakuację załóg statków cywilnych. Po odrzuceniu krępujących zobowiązań u-bootom udało się podwoić liczbę zatapianych jednostek wroga. Niemcy uderzyli jednak nie tylko w brytyjską gospodarkę. W amerykańskich portach stanął załadunek, bo brytyjskie statki nie dopływały do USA. Od towarów pęczniały tamtejsze magazyny. Dla rozpędzonej gospodarki w Stanach oznaczało to groźbę krachu. Szybciej od niesprzedanych zapasów rosła już tylko nienawiść do II Rzeszy.
I w tym momencie brytyjski wywiad przekazał Waszyngtonowi przechwyconą depeszę niemieckiego ministra spraw zagranicznych Arthura Zimmermanna. Nakazywał on ambasadorom w Stanach Zjednoczonych i Meksyku opracowanie planu mającego sprowokować wybuch wojny między obydwoma krajami. Wilson bez wahania ujawnił szczegóły, m.in. to, że Berlin obiecywał Meksykowi pomoc w odbiciu utraconych w XIX w. Teksasu i Arizony. Tego nie zdzierżyły obie izby Kongresu upoważniający prezydenta do wypowiedzenia wojny II Rzeszy. Z czego Wilson 6 kwietnia 1917 r. skwapliwie skorzystał. Przetransportowanie w ciągu następnego roku do Europy niemal 4 mln amerykańskich żołnierzy przesądziło o wygranej Ententy. Gdyby USA pozostały neutralne, to Niemcy po zawarciu pokoju z bolszewicką Rosją i przerzuceniu całości sił na Zachód najpewniej by triumfowały. A tak to Wilson na początku stycznia 1918 r., w deklaracji „14 punktów”, określił ramy nowego porządku na Starym Kontynencie. Jego fundament stanowiło prawo narodów do samostanowienia. Czego miała pilnować zrzeszająca wszystkie państwa Liga Narodów.
Upatrując w tym nadzieję na łagodny pokój kanclerz Niemiec Maksymilian von Baden 4 października 1918 r. zwrócił się do Wilsona z prośbą o rozpoczęcie rokowań. Po podpisaniu zawieszenia broni w Wersalu negocjację rozpoczęły tylko zwycięskie mocarstwa bez udziału pokonanej strony. Wilson zaś coraz mocniej ulegał wpływom premiera Georges’a Clemenceau, chcącego osłabić śmiertelnego wroga Francji.
Pozyskanie prezydenta USA nie było takie trudne, bo każde zetknięcie z Niemcami pogłębiało jego antypatię do tej nacji. Gdy 7 maja 1919 r. w sali lustrzanej Pałacu Wersalskiego stawiła się delegacja pod przewodnictwem Ulricha von Brockdorffa-Rantzaua, gospodarze potraktowali ją bardzo brutalnie. Clemenceau oznajmił Niemcom: „Wybiła godzina surowych rozrachunków”. Dodając, że albo podpiszą gotowy traktat albo wojna zostanie wznowiona. Wściekli goście na każdym kroku okazywali swoją pogardę Francuzom. Swoje przemówienia czytali na siedząco. „Ci Niemcy toż to prawdziwi durnie. Zawsze zrobią coś głupiego” – skomentował ich zachowanie Wilson.
Dewastatorzy
Idealistyczne przekonania Woodrowa Wilsona niezwykle dobrze współgrały z interesem politycznym Stanów. Ingerencja w sprawy europejskie dawała Amerykanom możność łatwego zdominowania całego świata. Po zakończeniu działań zbrojnych Wielka Brytania musiała się pogodzić z tym, że jej produkcja przemysłowa spadła o 12 proc., a eksport o 20 proc., bo rynki zbytu przejęli wytwórcy z USA. We Francji produkcja spadła o 40 proc. Wkrótce amerykański przemysł wytwarzał więcej wyrobów niż zsumowana produkcja wszystkich państw europejskich.
Wielką ironię losu stanowił to, że Wilsonowi nie była dana możliwość utrwalenia nowego porządku, jaki sam zainicjował. W kwietniu 1919 r. nastąpił u prezydenta pierwszy wylew. Po nim coraz słabiej kojarzył fakty i utracił zdolności skupiania uwagi na jakiejkolwiek kwestii dłużej niż 10 min. Po dwóch następnych wylewach sprawność intelektualna Wilsona drastycznie spadła, a doszedł do tego paraliż lewej strony ciała. Przez całe 17 miesięcy rządem USA kierowali pierwsza dama – Edith Wilson oraz prezydencki asystent Joseph Tumulty. Wspólnie podrabiali podpisy sparaliżowanego Wilsona na dyrektywach dla członków gabinetu. W atmosferze rosnącej podejrzliwości senat USA odrzucił wszystkie ustalenia, jakie prezydent przeforsował w Wersalu. Zablokował też przystąpienie kraju do Ligi Narodów. Co czyniło ją bezradną wobec kryzysów międzynarodowych.
Kolejne wybory prezydenckie wygrał republikański senator Warren Harding, obiecując obywatelom powrót do wspaniałej ery izolacjonizmu oraz doktryny Monroego. Działo się to w momencie, kiedy Stary Kontynent z wielkim trudem odbudowywał się po zniszczeniach wojennych, a Europa Środkowa została rozparcelowana na wiele drobnych, skłóconych państw. Niepodległych, lecz bez opieki mocarstw niezdolnych przetrwać większego zagrożenia. Na wschodzie natomiast czaiła się, opanowana przez bolszewików, Rosja.
Tymczasem, gdy po dekadzie rozpaczliwych zmagań wreszcie zaczęto w Europie osiągać stabilność, zza oceanu nadeszły trzy nokautujące ciosy. Najpierw jesienią 1929 r. pękła pompowana od kilku lat bańka spekulacyjna na Wall Street. Z powodu zbyt długiego utrzymywania przez Fed bardzo niskich stóp procentowych zwykli obywatele masowo kupowali akcje, których kursy nieustannie rosły. Bardziej opłacało się wziąć kredyt na ich zakup niż oszczędzać. W czym celowały banki inwestycyjne. Krach wstrząsnął giełdami całego świata.
Po nim nastąpiło drugie uderzenie – spanikowana administracja prezydenta Johna Calvina Coolidge’a w czerwcu 1930 r. zaakceptowała ustawę Smoota-Hawleya. Wprowadzająca najwyższe w dziejach Stanów Zjednoczonych taryfy celne na 887 rodzajów importowych towarów. „Wprowadzenie tej ustawy, która była najbardziej protekcjonistyczną legislacją w historii USA, faktycznie zamknęło granice dla obcych towarów oraz stanowiło zapłon do brutalnej wojny w handlu międzynarodowym” – podsumowuje Lawrence W. Reed w monografii „Wielkie mity Wielkiego Kryzysu”. Wejście tego aktu w życie zdewastowało międzynarodowy handel, którego obroty spadły o ponad 30 proc. Wszystkie kraje bowiem odpowiedziały podniesieniem własnych ceł, niszcząc wzajemnie swoje gospodarki. Wojnę celną najmocniej odczuto w Europie, natomiast udział USA w handlu światowym spadł jedynie z 18 do 14 proc. Podróżujący po Starym Kontynencie zimą 1932 r. dziennikarz „New York Evening Post” Herbert Knickerbocker tak opisywał czytelnikom nędzę, jaką zastał w Berlinie. „Jeśli Niemiec jest tak biedny, że nie stać go na piwo, to bliski jest rozpaczy” – podkreślał, przewidując rychłe zwycięstwo wyborcze Adolfa Hitlera.
Tymczasem w Waszyngtonie szykowano trzecie ekonomiczne uderzenie. 19 kwietnia 1933 r. prezydent Franklin D. Roosevelt ogłosił czasowe odejście od zasady wymienialności dolara na złoto. Aby jednak zachować kontrolę nad rynkiem i nie dopuścić do wielkich spekulacji, zarządził, że sam będzie ustalał kurs amerykańskiego pieniądza wobec złota. Codziennie przy śniadaniu wspólnie z ministrem skarbu Henrym Morgenthauem, wedle własnego uznania, określał cenę dolara na dany dzień. Dbając, by ten sukcesywnie ulegał dewaluacji. Kiedy obniżył jego wartość o 59 proc., USA wróciły do parytetu złota. W międzyczasie na całym świecie rynki walutowe doznały całkowitego rozstroju. Rozsypał się system złotej waluty pieczołowicie budowany przez Wielką Brytanię, a państwa europejskie podzieliły się na dwa bloki, toczące ze sobą walutową wojnę. Co akurat nie było celem Roosevelta, lecz uznał ten koszt za warty poniesienia, jeśli dzięki niemu USA miałyby szybciej wyjść z kryzysu.
Zbawcy demokracji
„Naród niemiecki złożył broń w ufnej wierze w 14 punktów prezydenta Wilsona” – ogłosił w radiowym przemówieniu 14 października 1933 r. kanclerz Adolf Hitler. Zapowiadając rewizję ustaleń traktatu wersalskiego. Niemcy zaufali Amerykanom i zostali przez nich oszukani, płacąc za to utratą sporej części ziem i ogromną kontrybucją. Taka narracja stała się w III Rzeszy bezdyskusyjną prawdą. Hitler nienawidził Stanów Zjednoczonych, jednocześnie nimi gardząc. Osiem lat później, po rozpoczęciu kolejnej wojny światowej i klęsce Francji, USA pozostały ostatnią ostoją dla osamotnionej Wielkiej Brytanii.
Świadom nastrojów izolacjonistycznych Franklin D. Roosevelt nie ośmielił się narzucić Amerykanom przystąpienia do wojny. Ten problem rozwiązali za niego Japończycy, którzy 7 grudnia 1941 r. dokonali uderzenia na Pearl Harbor. Cztery dni później Hitler wypowiedział wojnę USA, choć z Japonią łączył III Rzeszę tylko pakt obronny. Po raz drugi głupota niemieckich przywódców dawała Ameryce okazję uporządkowania świata wedle własnego uznania. Roosevelt, a po nim Harry Truman, skwapliwie z niej skorzystali. Przewaga ekonomiczna Stanów była tak ogromna, że kraje Osi musiały przegrać, zwłaszcza gdy jednocześnie walczyły ze Związkiem Radzieckim. I znów, jak za czasów prezydentury Wilsona, administracja rządząca w Waszyngtonie zabrała się do budowania nowego ładu.
Trzeba przyznać, że uczyła się na błędach. Tym razem zniszczona Europa nie została pozostawiona sama sobie – podnieść się z ruin pomógł jej plan Marshalla. Wcześniej, podczas konferencji w Bretton Woods, zapadły decyzje o powołaniu Międzynarodowego Funduszu Walutowego, mającego sprawować pieczę nad rynkami finansowymi świata. Podstawową walutą w międzynarodowym obrocie stał się dolar oparty na parytecie złota. Inne waluty zostały z nim ściśle związane. Kolejnym elementem układanki zapewniającym stabilne trwanie nowego porządku miała się stać Organizacja Narodów Zjednoczonych z siedzibą w Nowym Jorku.
Ale Pax Americana nie odpowiadał Józefowi Stalinowi. Dawny sojusznik Hitlera, który po najechaniu ZSRR przez III Rzeszę przeszedł na stronę aliantów, nie zamierzał porzucić marzeń o podporządkowaniu sobie całej Europy. Zagrożenie ze strony ZSRR zrujnowane państwa Starego Kontynentu miały szansę odeprzeć jedynie w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienne, że rozumiejący dziejową konieczność Harry Truman budowę Paktu Północnoatlantyckiego rozpoczął od wmówienia obywatelom, że kraj nie zawiązuje żadnego sojuszu wojskowego. „NATO nie będzie wymierzone przeciwko komukolwiek, tylko przeciwko agresji. Nie powstanie, by szukać wpływów, by zmieniać »równowagę sił«, ale by umacniać »równowagę zasad«” – zapisano w przygotowanej przez Departament Stanu dla członków senackiej Komisji Spraw Zagranicznych analizie „Różnice pomiędzy NATO a tradycyjnymi sojuszami wojskowymi”. Podobnie jak niegdyś Wilson, tak Truman musiał przez wiele miesięcy uparcie przekonywać wyborców oraz kongresmenów, że nowe zaangażowanie USA na Starym Kontynencie jest niezbędne dla obrony najważniejszych amerykańskich wartości: demokracji, wolności i pokoju. Starannie przy tym dbano, by słowem nie wspomnieć, że NATO miałoby działać przeciw jakiemukolwiek państwu. Choć powszechnie wiedziano, że chodzi o powstrzymanie sowieckiej ekspansji. Co stało się możliwe jedynie dzięki militarnej potędze Stanów Zjednoczonych.
Za sprawą Ameryki w krajach Europy Zachodniej przetrwała demokracja i mogły one prowadzić politykę integracji – od Wspólnoty Węgla i Stali aż do UE. Ten sielankowy obraz psuły chwile, gdy Waszyngton dokonywał korekty w strategii, bez oglądania się na zdanie sojuszników. Tak jak walczący o wybór na drugą kadencję Richard Nixon, który musiał zmierzyć się z problemem, że dolar okazał się tak pożądanym na całym świecie dobrem, iż w USA zaczęto odczuwać jego coraz większy deficyt. Nie bacząc na konsekwencje, prezydent anulował zobowiązanie przestrzegania parytetu złota, pozwalając Fed puścić w ruch maszyny drukarskie. Tak zdewastował system walutowy zbudowany w Bretton Woods. Dewaluacja dolara i wzrost kursów walut europejskich to jedne z przyczyn dekady ekonomicznego zastoju na Starym Kontynencie. Owocującej wstrząsami społecznymi i politycznymi.
W czasach nam bliższych decyzja Ronalda Reagana o dążeniu do zniszczenia za wszelką cenę sowieckiego imperium zła przyniosła wyzwolenie całej Europy Środkowej spod dominacji Kremla. Co otworzyło tym państwom możność wejścia do UE. A całkiem niedawno, bo w 2008 r., wielki wstrząs za oceanem znów przemeblował Stary Kontynent. Powtarzając przy tym stary schemat. Oto administracje Billa Clintona oraz George’a W. Buscha i szef Fed Alan Greenspan wspólnie zlikwidowali większość zabezpieczeń prawnych, które od czasu Wielkiego Kryzysu utrzymywały rynek kapitałowy w ryzach. Fed przez lata redukował stopy procentowe, by wspierać wzrost gospodarczy, przymykając oko na używanie coraz bardziej skomplikowanych instrumentów finansowych przez banki. Administracja rządowa zignorowała przekraczający granice wyobraźni wzrost cen na rynku nieruchomości. Wszyscy spekulowali bez myślenia o konsekwencjach. Potem bańka pękła, wstrząsając światem.
Stany Zjednoczone przecierpiały kilka lat kryzysu i pozbierały się, odzyskując wigor na niwie ekonomicznej. Stary Kontynent zachwiał w posadach, nadal gospodarczo słabuje, a od Unii Europejskiej odpadł już jeden kawałek w postaci Wielkiej Brytanii. Co gorsza mogą się jeszcze posypać kolejne i za kilka lat Europa znów zmieni się nie do poznania. Tak jak to już się zdarzało po obu wojnach światowych oraz upadku komunizmu.
A tymczasem główny klucz do jej przyszłości spoczywa w ręku Donalda Trumpa.
Przystąpienie USA do wojny w 1914 r., po którejkolwiek ze stron, mogło podzielić kraj równie mocno jak pół wieku wcześniej starcie Południa z Północą. Dlatego takiej opcji nikt nie brał na poważnie. Zwłaszcza że trwający konflikt zbrojny był dla Ameryki złotym interesem