Nie mogło się Polsce gorzej trafić. Obejmuje prezydencję w najtrudniejszym okresie w historii Unii Europejskiej. I nie chodzi mi o pieniądze – to zostawiam specjalistom – lecz o politykę. UE starała się obyć bez wyraźnej polityki, a kiedy przyszło do podjęcia decyzji dotyczących jej przywództwa, wybrano rozwiązanie możliwie najsłabsze, żeby najsilniejsze państwa (Niemcy i Francja) nie straciły dotychczasowego decydującego wpływu
Tyle że teraz te najsilniejsze państwa muszą, wobec braku mocnych struktur wspólnych, wykazać się odpowiedzialnością za całość polityki Unii Europejskiej, a Polska będzie musiała jakoś je do tego skłonić.
Nie jest to proste nie tylko z racji egoistycznych i finansowych interesów, ale przede wszystkim dlatego, że Unia dotychczas unikała zajmowania wyraźnego stanowiska w sprawach zewnętrznych. W konsekwencji mamy całkowicie niejasną politykę Unii wobec Libii. Jednakże nie na tym koniec. W wielu krajach słyszymy coraz częściej głosy wzywające do załatwiania własnych interesów kosztem Unii. W Polsce karykaturę takiej postawy prezentuje Prawo i Sprawiedliwość, które chciałoby, żeby Polacy w trakcie prezydencji załatwili sobie własne interesy, na przykład sprawy energetyczne. Otóż nie ma gorszego momentu na wzywanie do takiej postawy, zresztą Węgrzy, którzy byli mało aktywni w trakcie swej prezydencji, nic dla siebie, mimo licznych deklaracji, nie załatwili, podobnie jak dla Unii. Wszyscy, którzy obecnie w obliczu możliwości rozpadu Unii Europejskiej wzywają do prywaty, w gruncie rzeczy wzywają do powrotu do stanu wojny wszystkich ze wszystkimi, a – jak wiadomo – taka sytuacja nikomu nie przynosi ani chluby, ani realnych zysków.
Czy Polska może odegrać istotną rolę? Do pewnego stopnia tak. Jesteśmy sporym krajem, który może spróbować doprowadzić do zacieśnienia stosunków politycznych między krajami Unii, a co najmniej do zmniejszenia poziomu rywalizacji. Nie da się w trakcie sześciu miesięcy zasadniczo przeobrazić politycznego kierownictwa Unii, ale Polska mogłaby spróbować proces ten rozpocząć. W zasadzie wszyscy poważni komentatorzy zgadzają się, że bez politycznego wzmocnienia UE może nie przetrwać, a to byłoby wydarzenie o nieprawdopodobnych skutkach dla całego świata. I nie ma już sensu mówienie o wspólnocie unijnego demos czy o wspólnej polityce podobnej do federacji Stanów Zjednoczonych. Idzie tylko i aż o to, by w obliczu kryzysu finansowego i znacznie poważniejszego kryzysu politycznego znaleźć nie doraźne, lecz instytucjonalne formy ratunku.
Nie wiemy, czy to jest możliwe, ponieważ dotychczas państwa Unii unikały budowania takich instytucji, co więcej, istnienie liberum veto w obrębie 27 państw pokazuje, zwłaszcza nam Polakom, jak słaba jest jedność polityczna Wspólnoty. Nie jest to, podkreślam, przypadek, lecz zamysł. Obecnie okazuje się, że zamysł ten, jaki funkcjonował nieźle w latach względnego spokoju i dobrobytu, w okresie poważnego kryzysu nie zdaje egzaminu. Uspokajam z góry przeciwników prawnej regulacji wszystkiego. Nie idzie o zmiany w unijnym prawie, lecz w unijnej polityce, która nie jest ograniczona jedynie przez prawo.
Polska inicjatywa ma także tę zaletę, że nie jesteśmy państwem, które miałoby szanse odgrywać w Unii dominującą rolę. Każda inicjatywa niemiecka spotka się z opozycją (przede wszystkim francuską) i vice versa. My jesteśmy trochę z boku, a zarazem w środku. To wyjątkowo wygodna sytuacja, chociaż okaże się, czy Polacy, po pierwsze, będą zdawali sobie sprawę z rozmiaru wyzwań, jakie przed nimi stanęły oraz, po drugie, czy będą potrafili sobie z tymi wyzwaniami poradzić.
Wiem, że polityka wewnętrzna i wybory nie mogą zostać odłożone na później i że są bardzo ważne, ale jeżeli Polacy dadzą sobie wejść na głowę opozycji, z którą w najważniejszych sprawach nie ma żadnej możliwości porozumienia, to nasza prezydencja skończy się na niczym, może nie kompromitacją, ale na pewno nie sukcesem. Trzeba jak najszybciej ogłosić Europie, czego pragnęlibyśmy dokonać i chociaż rozpocząć działania w pożądanym kierunku, nie przejmując się głosami niemądrych rodaków.