Uchwalenie budżetu w roku wyborczym to nie lada wyzwanie. Zwłaszcza gdy rząd wciąż nie zreformował naszych finansów i z kasy państwa są pokrywane mniej lub bardziej nieuzasadnione przywileje.

Uchwalenie budżetu w roku wyborczym to nie lada wyzwanie. Zwłaszcza gdy rząd wciąż nie zreformował naszych finansów i z kasy państwa są pokrywane mniej lub bardziej nieuzasadnione przywileje. To one napędzają roszczenia. Pamiętamy dziurę Bauca. W 2001 roku, tuż przed wyborami, szacowano ją na 90 mld zł. Była efektem twórczości polityków, którzy chcieli w ten sposób zaskarbić sobie głosy w zbliżających się wyborach. To tak jakby obecnie w budżecie, biorąc pod uwagę wartość PKB sprzed 10 lat, brakowało 170 mld zł. Tegoroczny deficyt ma wynieść tylko 40 mld zł.
Groźba rozdymania wydatków budżetowych przed wyborami straszy także dzisiaj. Już zaczęła się licytacja. Dobrze, że minister finansów Jacek Rostowski wszelkie żądania dodatkowych transferów z państwowej kasy kwituje jednym słowem: nie. Ma też mocny argument. Wisi nad nami unijna procedura nadmiernego deficytu. Zobowiązaliśmy się w Brukseli, że w 2012 roku zmaleje on z 8 proc. do 3 proc. PKB.
Pozostaje jednak pytanie: jak długo resort finansów jest w stanie odpierać żądania i, co ważniejsze, jak długo jeszcze nie będzie podejmować strukturalnych reform, które dałyby oddech budżetowi? Bo nasze pieniądze nie są dzielone sprawiedliwie. Wydajemy na przykład 8 mld zł rocznie, fundując superemerytury górnikom. Finansujemy też, jak leci, składki do NFZ wszystkim rolnikom. Wysyłamy na emerytury 35-letnich policjantów.
To właśnie nieuprawnione przywileje są motorem kolejnych żądań. Trzeba więc dokonać ich przeglądu. Bo czy na pewno postulat minister Fedak, aby więcej pieniędzy przeznaczyć na pomoc niezamożnym rodzinom, jest nieuzasadniony? Można go rozważyć, pod warunkiem że uszczelnimy system pomocy. Tyle że tych pieniędzy trzeba szukać w budżecie, a nie sięgać głębiej do kieszeni podatnika.