Andrzej Mleczko w jednym ze swoich znakomitych rysunków narysował latające panie z notesami i mikrofonami oraz dwóch mężczyzn, bodajże rolników, mówiących między sobą, że idzie wiosna, bo dziennikarki robią się bardziej namolne. Gdyby przyjąć poetykę znakomitego rysownika, to należałoby powiedzieć, że idą wybory, bo różni mądrale narzekający na kapitalizm, neoliberalizm, monetaryzm i elementarną logikę opowiadają coraz większe bzdury.
Tak więc przed wyborami uaktywniają się nie tylko wszyscy amatorzy naszych (czyli podatników) pieniędzy, tradycyjnie od górników zaczynając. To samo dotyczy tych wszystkich, którzy mają nadzieję zrobić karierę polityka lub guru, na opowiadaniu ekonomicznych bzdur, mile brzmiących nieprzyzwyczajonym do samodzielnego myślenia obywatelom naszego kraju, których jest niestety niemało.
Podam trzy przykłady. Nie tak dawno ubolewałem w jednym z felietonów nad pewnym studentem, który mówił, że Unia Europejska powinna coś zrobić, żeby nasze płace były wyższe. Student powinien myśleć i rozumieć, że płace zależą od wydajności: jednostkowej, fabrycznej i ogólnospołecznej. A tymczasem w brukowcu czytam wywiad z kimś prezentowanym tam jako główny ekonomista jakiejś instytucji (chyba poważnej, bo o powagę procesuje się ze wszystkimi), że Polacy muszą wreszcie więcej zarabiać, a nasze płace być porównywalne z zarobkami innych z Eurolandu, bo... ceny mamy już porównywalne.
Ręce opadają, gdy się czyta wypowiedź „głównego ekonomisty”, który nie wie, że różnice w poziomie rozwoju (mierzone PKB per capita) polegają na tym, że w kraju biedniejszym (np. Polska) ceny towarów są porównywalne, ale ze względu na różnice wydajności płace są niższe. Odrobiliśmy od 1989 r. spore zaległości pozostawione przez historię, zwłaszcza tę komunistyczną, i dystans do kraju bogatszego, na przykład Niemiec, zmniejszył się o połowę, ale ciągle mamy jeszcze 20, a niektórzy oceniają, że więcej, lat do momentu, w którym wydajnością i płacami zrównalibyśmy się z Niemcami.
Z kolei nawiedzony teolog wojujący z neoliberalizmem i rynkiem krytykuje, tym razem w „Przekroju”, nie rozumiejąc w ogóle w czym rzecz, wszystkich – liberałów i socjaldemokratów jednakowo – za ich poparcie dla rynkowych rozwiązań. Pal sześć teologa, ktoś wierzący mógłby zmówić zdrowaśkę w intencji pojawienia się u niego zdolności do ekonomicznego myślenia, gdyby nie to, że teolog przyspawany jest do Instytutu Obywatelskiego PO. A to wskazuje, że nawet i ta partia jest w stanie zafundować sobie think tank, ale ewidentnie ma kłopoty z thinkiem.
Liberałowie podobno twierdzą, że brak pracy jest rezultatem ludzkiego lenistwa. Tymczasem liberałowie mówią, że brak pracy jest następstwem złych instytucji niechęcających pracobiorców do dobrej pracy, a pracodawców do tworzenia tych miejsc pracy. Porzekadło „czy się stoi, czy się leży...” wzięło się z błędnych instytucji w komunizmie. Niskie tempo wzrostu zatrudnienia w kapitalizmie też bierze się ze złych instytucji: nadmiaru regulacji i nadmiaru przywilejów pracowniczych. A ponadto z nadmiaru tak ukochanego przez teologa socjalu, czyli wysokiego udziału wydatków publicznych w PKB. Badania wskazują wyraźnie, że im wyższy ten udział, tym niższe tempo wzrostu gospodarczego, a w tym także i zatrudnienia.
Przy tych rewelacjach już tylko dla porządku wspomnę pewnego guru radiomaryjnego światka, który stwierdził, że rząd prowadzi antyspołeczną politykę cięć wydatków publicznych. Z czego wynika, że prospołeczna jest polityka zwiększania wydatków publicznych i deficytów budżetowych. Czyli należy śmiało maszerować drogą Grecji i innych bankrutów naszego świata.