Bruksela zgodzi się, abyśmy od naszego długu publicznego odliczali pieniądze zgromadzone w otwartych funduszach emerytalnych. Dług zmaleje z prawie 55 proc. do 39 proc. PKB.
Wydawać by się mogło, że to świetna informacja. Zyskamy na wiarygodności, mniej zapłacimy za obsługę długu, oddalimy od siebie procedurę nadmiernego deficytu i związane z tym ewentualne kary. Bliżej nam będzie do spełnienia kryteriów z Maastricht. Jest to też spełnienie postulatu, który zgłaszamy od lat. Domagamy się, aby Bruksela uwzględniała przy ocenie naszej wiarygodności i wypłacalności to, że zreformowaliśmy system emerytalny. Przekonujemy: dzięki temu ujawniamy jego zobowiązania. Inni tego nie robią. A to w starzejącej się Europie bomba z opóźnionym zapłonem. Przecież obiecane emerytury musi ktoś wypłacić i jest to realne zobowiązanie, choć nigdzie go nie widać. I mamy rację.
Jednak ten brukselski prezent może się okazać naszym przekleństwem. Rząd zyska bowiem rewelacyjny wręcz pretekst to dalszego zwiększania długów i nicnierobienia. Przecież limit zadłużenia będzie bardzo daleko. Wtedy zawieszony wczoraj w Warszawie przez prof. Leszka Balcerowicza licznik naszego długu zdecydowanie przyspieszy. A to pewna podwyżka podatków.
Odpowiedzialny rząd powinien więc wykorzystać ten podarunek do zmiany konstytucji i dopuszczalnych limitów zadłużenia. Z 60 proc. PKB do przynajmniej 40 proc. Wtedy rzeczywiście zyskamy na wiarygodności – na księgowych zabiegach rynki tak czy inaczej się poznają. Nie zostawimy też naszym dzieciom i wnukom balastu, którego mogą nie udźwignąć.