W Polsce nie sprawdza się prawidłowość znana chociażby ze Stanów Zjednoczonych, gdzie o wynikach wyborów decyduje bieżąca koniunktura.
ikona lupy />
Zadłużenie Skarbu Państwa rośnie najszybciej w historii / Dziennik Gazeta Prawna
W USA – jak dowodzą statystycy – wybór prezydenta na drugą kadencję zależy głównie od jednego czynnika: poziomu bezrobocia. Wyliczono, że jeśli wynosi ono powyżej 7,2 proc., szanse na reelekcję zbliżają się do zera.
Od czasów Wielkiego Kryzysu z przełomu lat 20. i 30. ubiegłego wieku tylko Barackowi Obamie udało się oszukać statystykę i zdobyć kolejne cztery lata w Białym Domu, chociaż w trakcie kampanii wyborczej w 2012 r. bez pracy pozostawało ponad 7,5 proc. Amerykanów. Niemniej stopa bezrobocia znajdowała się w trendzie spadkowym (Obama nie może ubiegać się o trzecią kadencję, a zgodnie z tą regułą miałby szanse, bo obecnie stopa bezrobocia nie przekracza 5 proc.). W nieustającym sporze między republikanami i demokratami o to, kto lepiej dba o stan amerykańskiej gospodarki, brane są pod uwagę jednak różne czynniki – tempo wzrostu PKB, zachowanie rynku akcji, zmiana wartości dolara itd.
Ekonomia bez znaczenia
Podobna analiza w wypadku Polski miałaby ograniczony sens. Po pierwsze ze względu na krótką historię funkcjonowania w warunkach wolnorynkowych. Po drugie: trudno oprzeć się wrażeniu, że to, czy coś dzieje się z podstawowymi wskaźnikami ekonomicznymi, na wynik wyborów nie ma u nas większego wpływu.
W 2005 r. Sojusz Lewicy Demokratycznej przegrał parlamentarną elekcję rok po wstąpieniu Polski do Unii, kiedy tempo wzrostu gospodarczego przekraczało 6 proc., a stopa bezrobocia, choć wciąż powyżej 15 proc., to jednak wyraźnie spadała. Po dwóch latach Prawo i Sprawiedliwość oddawało władzę w jeszcze lepszych warunkach ekonomicznych – odsetek Polaków bez pracy był bliski spadku poniżej 10 proc., tempo wzrostu PKB przekraczało 7 proc., a hossa na warszawskiej giełdzie, choć już w końcowej fazie, była obowiązkowym tematem międzysąsiedzkich rozmów.
Z kolei reelekcja Platformy Obywatelskiej w 2011 r. przypadła na okres rosnącego bezrobocia i masowych wyjazdów Polaków za granicę. Kolejna zmiana władzy przypadła na okres wychodzenia gospodarki z okresu spowolnienia, kiedy nowych miejsc pracy przybywało najszybciej w historii. Politycy mają prawo odczuwać przekonanie, że takie wskaźniki makroekonomiczne jak deficyt sektora finansów publicznych do PKB nie mają dużego znaczenia. W gospodarce można pozwolić sobie na dużą dowolność: np. tak jak rząd PiS z jeszcze większym rozmachem stosować wszystkie te wątpliwe rozwiązania, do których furtkę uchyliła PO.
Jednym z podstawowych zarzutów wobec poprzedniej ekipy było nadmierne przyzwolenie na powiększanie długu publicznego, porównane z tempem, w jakim Polskę zadłużał Edward Gierek. W ramach polityki, która złagodzić miała spowolnienie gospodarki związane z globalnym kryzysem, deficyt finansów publicznych w latach 2009–2010 przekraczał 7 proc. PKB. W 2014 r. doszło do rozmontowania reformy emerytalnej i umorzenia obligacji stanowiących połowę oszczędności zgromadzonych przez Polaków w otwartych funduszach emerytalnych, żeby w ten sposób uniknąć przekroczenia przez dług publiczny konstytucyjnego progu 60 proc. PKB.
Rozdawnictwo na kredyt
PiS również chętnie wydaje publiczne pieniądze. Przykłady? Program „Rodzina 500 plus”, darmowe leki dla seniorów czy plany obniżenia wieku emerytalnego. Wszystkie te rozwiązania stanowią stałe zobowiązania finansów publicznych, które w okresie gospodarczego spowolnienia przyczynią się do eksplozji deficytu w podobnej skali jak za rządów PO. Większość ekonomistów uważa, że obciążanie długiem starzejącego się społeczeństwa jest pomysłem złym, jeszcze gorszym, gdy robi się to w okresie wysokiego wzrostu gospodarczego. Trudno liczyć na to, że te socjalne przywileje zostaną kiedykolwiek dobrowolnie ograniczone – jak pokazuje przykład krajów południa Europy, do takich działań polityków zmuszają dopiero ostry gospodarczy kryzys i naciski ze strony międzynarodowych instytucji finansowych.
– Poprzedni rząd być może nie był zbyt zachowawczy w reformowaniu finansów publicznych, ale jednak kontrolował wydatki, które rosły wolniej niż PKB. Skokowy wzrost deficytu w latach 2009–2010 wynikał przede wszystkim ze spowolnienia gospodarczego. Ten rząd prowadzi rozdawnictwo publicznych pieniędzy na kredyt w czasach dobrej koniunktury. To zabójcza polityka – uważa Andrzej Rzońca, członek RPP w latach 2010–2016.
Czas na repolonizację
Kolejnym krytykowanym pomysłem PO rozwiniętym przez PiS jest kwestia pomocy górnictwu. To poprzedni rząd wpadł na pomysł, żeby znajdujące się w niezłej kondycji państwowe firmy rzucić na ratunek niewydolnym państwowym kopalniom. Ale zdążył jedynie zmusić Jastrzębską Spółkę Węglową, żeby przejęła od Kompanii Węglowej kopalnię Knurów-Szczygłowice. Nowy rząd stałym sponsorem górnictwa uczynił energetykę, a także uchwalił tzw. ustawę odległościową, paraliżującą rozwój energetyki wiatrowej. W ten sposób Polska została zepchnięta ze ścieżki łagodnego odchodzenia od spalania węgla, którą przebyła już większość państw Unii Europejskiej.
Nowym pomysłem nie jest też lansowane przez PiS hasło repolonizacji banków. To również koncepcja, którą nakreśliła PO, ale zabrakło czasu na jej wprowadzenie w życie. Jednak w wersji poprzedniego rządu repolonizację można było rozumieć jako udomowienie – chodziło nie tyle o to, żeby własność banków przechodziła w ręce firm kontrolowanych przez państwo, ile o przesunięcie centrum decyzyjnego działających na krajowym rynku banków do Polski.
Żeby nie było tak jak w 2009 r., kiedy pod wpływem kryzysu centrale zagranicznych banków decydowały o zakręceniu kurka z kredytami także na polskim rynku, chociaż nie uzasadniały takich działań ani sytuacja finansowa ich polskich spółek córek, ani stan krajowej gospodarki. Teraz w opinii wielu ekspertów repolonizacja znacznie bliższa jest nacjonalizacji, a przejmowanie kontroli nad sektorem bankowym ma pomóc w sfinansowaniu planu Morawieckiego.
Cios w rynek kapitałowy
Już za poprzedniej władzy do odwrotu zepchnięty został rynek kapitałowy, nie tylko za sprawą rozmontowania OFE. Skarbowi Państwa zdarzało się wykorzystywać publiczne firmy do politycznych celów (np. wspomnianego ratowania górnictwa) i nie przestrzegać ładu korporacyjnego oraz dobrych obyczajów. Takie przypadki były jednak pewnym odstępstwem od reguły. Teraz zdaniem obserwatorów rynku kapitałowego stają się zasadą: Skarb Państwa obsadza stanowiska w firmach publicznych ludźmi bez odpowiednich kompetencji, a ład korporacyjny, dobre praktyki i poszanowanie praw akcjonariuszy mniejszościowych ma za nic.
– Swoimi działaniami w ostatnich kilku latach politycy wyrządzili rynkowi kapitałowemu bardzo wiele szkód. Podatki sektorowe, tzw. ustawa antyfrankowa, rozmontowanie systemu OFE, ratowanie górnictwa przez energetykę, a teraz dochodzi nowa inicjatywa polityczna, której skutki w zależności od decyzji sądu mogą odczuć spółka PGE i jej akcjonariusze – to wszystko znalazło odbicie w kursach spółek notowanych na GPW i od dłuższego czasu wpływa na bardzo złe postrzeganie rynku wśród inwestorów – mówi Piotr Cieślak, wiceprezes Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych.
W radzie nadzorczej firmy zasiada Janina Goss, bliska znajoma prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Od lipca Goss jest także w składzie rady nadzorczej Banku Ochrony Środowiska. Niedawne walne zgromadzenie PGE uchwaliło, wbrew protestom akcjonariuszy mniejszościowych, kontrowersyjną uchwałę o podniesieniu kapitału zakładowego, dzięki czemu do budżetu państwa wpłynie 100 mln zł z tytułu podatku – kosztem prywatnych akcjonariuszy firmy. Według ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego to była operacja pilotażowa, a ten sposób wypłaty swoistej dywidendy dla jednego tylko akcjonariusza może być zastosowany w innych firmach.
W krótkim terminie wszystkie te negatywne tendencje nie muszą mieć przełożenia na gospodarczą rzeczywistość, w dłuższym ryzyko rośnie. Może się okazać, że przy kolejnych wyborach pierwszy raz gospodarka będzie miała wpływ na preferencje wyborców.