Chiny potrzebują większej liczby partnerów. Europa jest dla nich bardzo ważna. Nie mogą jej odpuścić.
Rywalizacja chińsko-amerykańska się pogłębia, a niektórzy eksperci z globalnego Południa przekonują, że gospodarka Stanów Zjednoczonych osiągnęła już szczyt i nie będzie się rozwijać tak szybko jak w przeszłości. Biorąc pod uwagę problemy, z jakimi mierzy się Państwo Środka, nie jest przypadkiem tak, że to Chińczycy osiągnęli już swoje maksimum?
ikona lupy />
Johanna Chua, managing director w Citigroup odpowiedzialna za rynki wschodzące / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe

Stany Zjednoczone wciąż są liderem innowacji, a tamtejsza gospodarka wraca do stanu sprzed pandemii koronawirusa. To znaczy, że tak naprawdę nie zaobserwowaliśmy strukturalnego osłabienia w USA. Historia Chin jest zupełnie inna, mamy do czynienia ze strukturalnym osłabieniem trendu wzrostu. Dzieje się tak po części z winy Pekinu. Dużo mówi się ostatnio o czynnikach demograficznych. Nie sądzę jednak, by to akurat one hamowały wzrost. W Europie starzejące się społeczeństwo wywołuje obawy o niedobory pracowników, ale w Chinach ich przecież nie brakuje. Prawdziwym problemem chińskiej gospodarki jest chroniczny niedobór popytu w sektorze prywatnym. Przez długi czas obserwowaliśmy boom, który napędzany był kredytami i dobrą passą na rynku nieruchomości. Sektor ten pogrążył się jednak w kryzysie, który trwa od czterech lat. Wyjście z niego zajmie dużo czasu. Takie kryzysy obniżają zaufanie konsumentów. Do tego dochodzą kwestie geopolityczne. Niezależnie od tego, kto wygra nadchodzące wybory w Stanach Zjednoczonych, niechęć wobec Chin się utrzyma. A Pekin skorzystał przecież na globalizacji, międzynarodowym handlu i inwestycjach zagranicznych.

Winę ponoszą władze w Pekinie?

Kolejną ważną kwestią jest poziom interwencji państwa w politykę. Dołączając do Światowej Organizacji Handlu, Chiny przeszły przez cały proces liberalizacji gospodarki. To był niezwykle istotny czynnik napędzający wzrost produktywności. Ale na przestrzeni ostatnich kilku lat, kiedy do władzy doszedł Xi Jinping, nastąpiła zmiana myślenia o roli państwa w gospodarce. Dobrze było to widać podczas pandemii koronawirusa. Państwo mogło po prostu zamknąć ludzi w domach. Przede wszystkim chodzi jednak o sposób, w jaki władze podeszły do głównych sektorów gospodarki, w tym technologicznego i usług finansowych. Interwencjonizm miał ogromny wpływ na nastroje społeczne i erozję zaufania do państwa. Tego typu strategia wciąż jest zresztą rozwijana. Teraz władze kraju koncentrują się na polityce przemysłowej, która jest odpowiedzią na sytuację geopolityczną: jeśli nie można polegać na transferze technologii ze świata zachodniego, to należy podwoić wysiłki w tym zakresie i stworzyć własne rozwiązania. Większa samowystarczalność nie jest szczególnie dobrym rozwiązaniem, ale w pewnym sensie Chińczycy nie mają wyboru. Według mnie tym, co jeszcze bardziej pogarsza sytuację w Państwie Środka, jest kwestia popytu. Władze nie robią nic, by go pobudzić. Prowadzi to do bardzo niskiej inflacji i deflacji. Dopóki nie zmienią swojego podejścia, te trendy utrwalą się do tego stopnia, że w Chinach powtórzy się scenariusz japoński. W USA wygląda to inaczej. Tam dochodzi do spowolnienia, potem następuje luzowanie polityki pieniężnej i Stany wracają do trendu wzrostu.

Xi Jinping nie zrezygnuje ze swojej strategii?

Ja do pewnego stopnia rozumiem ingerencję państwa w gospodarkę. Na całym świecie mierzymy się przecież z pytaniami, czy powinniśmy bardziej uregulować np. media społecznościowe. Tylko że Chińczycy robią to w bardzo brutalny sposób. Teoretycznie teraz próbują się z takiej strategii wycofać, chcą być bardziej prorynkowi. Trudno im będzie jednak odzyskać zaufanie. Potrzeba na to dużo czasu. I choć władze powoli zaczynają uznawać znaczenie sektora prywatnego, choćby w zakresie tworzenia miejsc pracy, to pojawia się pytanie, czy robią wystarczająco dużo, by zmienić paradygmat. Mówienie o tym to tylko połowa sukcesu. Trzeba też podejmować konkretne działania, a Pekin nie zapewnia wsparcia gospodarstwom domowym. Cała polityka fiskalna jest ukierunkowana na pomoc firmom, nie ludziom. Tak długo, jak Chiny będą wspierać sektor prywatny, jednocześnie nie robiąc wiele, by ożywić popyt, nie dojdzie do poprawy sytuacji w kraju.

Pekin chce, by w ożywieniu gospodarczym pomógł zagraniczny kapitał, ale międzynarodowe firmy coraz częściej uciekają z Państwa Środka.

Wiadomo, że kwestie geopolityczne, przede wszystkim napięcia na linii USA–Chiny, wpływają na poziom inwestycji zagranicznych. Z tym, że międzynarodowe firmy nadal chcą zarabiać pieniądze w Chinach. Ale jeśli Pekin nie zapewnia żadnego wsparcia swoim konsumentom, a jednocześnie chińskie firmy stale się rozwijają, to okazuje się, że nie tylko geopolityka zmusza międzynarodowy biznes do rozważenia, czy dalsza obecność w Chinach ma sens. Rentowność jest zbyt niska. Międzynarodowe przedsiębiorstwa muszą konkurować z lokalnymi firmami, jak również sam popyt na chińskim rynku jest zbyt niski, by się tam utrzymać.

Jednocześnie bardzo szybko rozwijają się inne azjatyckie gospodarki, w tym indyjska. Wyobraża sobie pani scenariusz, w którym Indie wyprzedzają Chiny?

Biorąc pod uwagę wielkość Chin i ich rolę w przemyśle wytwórczym, trudno mi sobie wyobrazić, by pojawił się jakiś gracz, który mógłby zastąpić Pekin. Oczywiście tu i ówdzie pojawiają się historie sukcesu innych gospodarek, ale nie są one na tyle duże, by można było je uznać za zagrożenie dla Chin. Faktycznie, kapitalizacja rynkowa w Indiach przekroczyła już kapitalizację rynkową w Chinach w indeksie MSCI. Ale wielkość indyjskiej gospodarki jako motoru wzrostu z efektem domina dla reszty świata nie jest jeszcze na tyle duża, by zastąpić Chiny. Obserwujemy pewne przepływy, ale czy Indie mogą być kolejnymi Chinami? Odpowiedź jest prosta: nie, ponieważ Chiny nigdzie się nie wybierają. Państwo Środka stało się supermocarstwem ze względu na ogromny wzrost produktywności w handlu towarami. Chiny stały się globalnym dostawcą towarów. Pekin nie zamierza zrezygnować z tej roli. Wręcz przeciwnie, ograniczając konsumpcję krajową, chińskie firmy stają się jeszcze bardziej zdesperowane, aby sprzedać swoje towary za granicą. Stają się więc nawet bardziej konkurencyjne. Wiele z polityk Pekinu ma na celu zwiększenie wydajności firm poprzez udzielanie subsydiowanych pożyczek na modernizację fabryk. To pomaga w utrzymaniu niskich cen. W rezultacie inflacja w Chinach jest znacznie niższa niż w innych państwach.

Inne gospodarki są w tym zakresie daleko w tyle. W rezultacie ich zdolność do rozwijania modelu opartego na produkcji będzie ograniczona. Procesy produkcyjne są coraz bardziej zautomatyzowane, nie tworzą wystarczającej liczby miejsc pracy. Oczywiście Indie wciąż mają duży potencjał wzrostu, ale trudno sobie wyobrazić, że mogą być kolejnym światowym eksporterem. Całe globalne Południe jest już zalane towarami z Chin.

Na to nakłada się jednak polityka. Niechętny wobec Chin Zachód chciałby, żeby m.in. Indie odgrywały większą rolę w światowej produkcji.

Tak, ten proces ma miejsce. Widać to w danych z niektórych segmentów, dotyczących np. sprzętu telekomunikacyjnego. Wskazuje na to choćby przypadek Apple‘a, który produkuje swoje telefony w Indiach. Narendra Modi podjął ogromny wysiłek, by wykorzystać amerykańskiego giganta jako przykład tych zmian i zachęcić więcej firm do pójścia w jego ślady. Można było zakładać, że strategia „Chiny + 1” ten proces przyspieszy. Tymczasem w Indiach obserwujemy spadek produkcji i bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Dzieje się tak m.in. dlatego, że Chiny wciąż wzmacniają swoją pozycję i konkurencyjność, a inne państwa będą zwiększać moce produkcyjne tylko wtedy, gdy będą w stanie wygenerować wysoki zwrot.

Zachodowi nie podobają się metody, które wykorzystuje Pekin. Bruksela chce wprowadzić wyższe cła na chińskie elektryki, bo uważa, że ich ceny są sztucznie zaniżane. Chiny zaczęły się odgrażać wprowadzeniem taryf na towary z Europy. To sygnał, że w najbliższych latach będziemy funkcjonować w warunkach wojny handlowej?

Prawda jest taka, że Chińczycy nie są w stanie wiele zdziałać, jeśli chodzi o stosunek Amerykanów do Państwa Środka. Chiny potrzebują więc państw trzecich. Europa jest dla nich bardzo ważna. Globalne Południe nie jest przecież aż tak duże, by wchłonąć całą chińską nadwyżkę produkcyjną. Myślę więc, że wciąż jest spore pole do negocjacji. Niedawna wizyta Xi Jinpinga we Francji, w Serbii i na Węgrzech pokazuje, że Pekin chce rozmawiać i znaleźć jakieś wyjście z kryzysu. Grożenie nałożeniem wyższych ceł na europejskie towary ma znaczenie czysto symboliczne. Nie jest przecież tak, że uderzenie np. w francuskie brandy będzie miało wstrząsający wpływ na gospodarkę. Chińczycy chcą w ten sposób jedynie przymusić Europejczyków do dyskusji. Uważam jednak, że jest coś problematycznego w podejściu Chin do polityki makroekonomicznej. Zarówno jeśli chodzi o popyt krajowy, jak i centralizację władzy. Ale zamknięcie granicy i wojna handlowa doprowadzi tylko do wzajemnego zniszczenia.

Bruksela, częściowo ze względu na presję ze strony Amerykanów, zaostrza jednak politykę wobec Pekinu. Nie uważa pani, że derisking to właściwa odpowiedź na działania Chin?

Dostrzegam liczne wyzwania polityczne, ale uważam, że reakcja na zasadzie “odłączmy nasze gospodarki” nie ma sensu. USA i Europa bardzo się zresztą różnią, ponieważ Stany Zjednoczone są gospodarką w większym stopniu zorientowaną na rynek krajowy, a Europa jest znacznie bardziej powiązana ze światem. Rezygnując z handlu, można stracić znacznie więcej niż Amerykanie. Musimy też zastanowić się, jaki jest nasz cel. Chiny przecież nie znikną. Ich zdolność produkcyjna również nie zniknie. Działania Zachodu mogą co najwyżej sprawić, że staną się mniej konkurencyjne. Wtedy jednak opanują resztę światowych rynków, a przypadający Zachodowi kawałek tortu się zmniejszy. ©℗

Rozmawiała Karolina Wójcicka