W dyskusji, jaka towarzyszy wprowadzaniu nowych ceł ochronnych na chińskie technologie, wybija się fundamentalna sprzeczność. Bez częściowego przynajmniej zamknięcia rynków przed masowo produkowanymi w państwie środka pojazdami elektrycznymi, bateriami czy panelami słonecznymi zielony przemysł w świecie zachodnim jest praktycznie bez szans. Jeśli jednak ograniczenia w handlu z dominującym dostawcą przekroczą pewną masę krytyczną, a dynamika konfliktu handlowego między potęgami zacznie pchać nas w kierunku realnego decouplingu – ekonomicznego rozwodu między naszymi gospodarkami, ambitne cele klimatyczne mogą stanąć pod znakiem zapytania.
Restrykcje handlowe – jak można przeczytać na łamach wielu gazet – prędzej czy później spowolnią transformację i zwiększą jej koszty. Powrót protekcjonizmu uderzy też w negocjacje klimatyczne na poziomie globalnym. To oczywiście realne ryzyka. Rzecz w tym, że nie jest to kwestia wyboru, lecz obowiązującego już wieloletniego trendu. Można się co najwyżej zastanawiać, jak ukształtować nowy protekcjonizm, jak utrzymać go w ryzach, a nie – czy w ogóle taki kierunek dopuścić.
To właśnie napięcie, na najbardziej fundamentalnym poziomie, stoi za obniżeniem notowań społecznych Zielonego Ładu. Model polityki, której symbolem stał się były wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans, wyczerpał się wraz z pojawieniem się na horyzoncie widma nowego globalnego konfliktu. Licytacja na cele klimatyczne, wyścigi o status lidera transformacji i budowanie w oparciu o sukcesy na tych polach politycznego soft power, kulturowej wyższości i kapitału uprawniającego do światowego przywództwa moralnego i strategicznego, straciły w dużej mierze rację bytu. Ryzyka klimatyczne i wielkie przemiany technologiczne nie zostały w tej układance unieważnione, po prostu koszula okazuje się bliższa ciału. Na pierwsze miejsce zmartwień społeczeństw wróciło tradycyjnie pojmowane bezpieczeństwo, a wraz z nim hard power: wymierne zasoby, które kształtują międzynarodowe relacje w kategoriach władzy i podległości.
Niestety w UE dowiadujemy się o tym jako ostatni. Chiny Xi Jinpinga wzięły kurs na ekspansję gospodarczą przeszło dekadę temu i dziś zbierają tego owoce. Stosunkowo szybko do nowej sytuacji adaptowały się Stany Zjednoczone. O „piwocie” na Pacyfik zaczęło się mówić już za prezydentury Baracka Obamy, nowy protekcjonizm z ostrzem wymierzonym w Pekin stał się obowiązującą polityką za rządów Donalda Trumpa, a jego ponadpartyjny charakter – proponując własną jego wizję – przypieczętował Joe Biden. Gdy dwie czołowe potęgi reorientowały się na nową erę strategicznej rywalizacji, w Brukseli królowały wciąż frazesy o wolnym handlu, multilateralizmie i korzyściach z globalizacji.
Nie stało się tak bez przyczyny. Lata temu europejskie koncerny, a w ślad za nimi (post)politycy, dostrzegli korzyści w wypchnięciu produkcji tam, gdzie praca jest tańsza, a koszty społeczne i środowiskowe nie są ich zmartwieniem. I nie zauważyli w porę, kiedy skala tej ucieczki zaczęła podkopywać ich własną pozycję. Uwierzono, że Chiny i inne gospodarki wschodzące będą podwykonawcami dla Zachodu, a ten ostatni utrzyma światową dominację dzięki już wypracowanemu bogactwu, domniemanej wyższości moralnej i intelektualnej. Stało się inaczej, bo wraz z przemysłem traci się nie tylko miejsca pracy, ale również kontrolę nad motorami przyszłego rozwoju technologicznego.
Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę obudziliśmy się niepostrzeżenie w świecie dylematów gry o sumie zerowej. Zaostrzenie kursu na neutralność klimatyczną jest możliwe, ale niesie ze sobą ryzyko utrwalenia zależności od Pekinu i strukturalnej słabości naszych gospodarek. A osłabienie chińskiej dominacji i stworzenie zrębów własnej polityki przemysłowej nie pozostanie bez konsekwencji dla naszych zdolności „dowożenia” celów dekarbonizacji. Z kolei transformacja stojąca na dwóch nogach – klimatycznej i przemysłowej – jest możliwa, ale nie bez kompromisów.
Trwa bolesny proces korekty kursu UE. Jego postępy dokumentują kolejne strategie.
Nie powinno dziwić, że establishment UE stara się szukać drogi środka. Dopóki to możliwe, odbudowa przemysłu ma być realizowana w zgodzie z wcześniejszymi zobowiązaniami, a nowy ład w relacjach z Pekinem – budowany stopniowo i w sposób uporządkowany. To wypadkowa głębokiej współzależności wiążącej ze sobą Chiny i Europę. I w tym właśnie duchu Bruksela przymierza się do wprowadzenia nowych ceł. To, czy i w jakiej mierze faktycznie wejdą w życie, będzie efektem toczących się w kolejnych miesiącach negocjacji z Chińczykami. A na to, że i w Pekinie preferencje są podobne mogą wskazywać kompromisowe gesty w sprawie – następnej w kolejce do oclenia – fotowoltaiki (dyrektor z Narodowej Administracji Energetycznej ChRL Li Chuangjun zasygnalizował w czwartek, że era wielkiej rozbudowy mocy produkcyjnych pod kątem eksportu może zmierzać ku końcowi).
Dopóki ta ostrożna strategia wynika z kalkulacji, wszystko w porządku. Rzecz w tym, by doradcą w tej sprawie nie stała się nostalgia za starymi dobrymi czasami „końca historii” i moralnej jednoznaczności. Realizując ostrożny kurs nie warto uciekać od pytań: czy takie podejście uda się zachować na dłuższą metę? Czy w pewnym momencie nie nastąpi kolejne tąpnięcie na kształt rosyjskiej agresji albo nie pojawi się ktoś, kto ten uporządkowany rozwód zakłóci? Postarajmy się, żeby taka ewentualność nas nie zaskoczyła. ©℗