W przerwach między obawami przed delegalizacją opozycji a lękiem o nadchodzący blamaż piłkarskiej kadry na Euro, obawami bezpłodnymi, bo ani ci, ani tamci nie przejmują się tym, co o nich piszą, czytam „Manifest kapitalistyczny” Johana Norberga. Czytam i innym polecam.
W historii pasji polskiej inteligencji można łatwo wyróżnić lata zachwytu Friedmanem, Thatcher i Balcerowiczem. W latach 80. myślicieli wolnorynkowych szukało się w wydawnictwach nielegalnych, prowadzonych przez długowłosych chłopców, którzy w „normalnym” kraju byliby lewakami, a u nas odwrotnie.
Od ładnych paru lat w dobrym tonie jest załamywać ręce nad losem proletariatu, prekariatu, ludzi z prowincji oraz pańszczyźnianego chłopstwa. Nawet myślę, że rządy PiS opóźniły ewolucję mentalną polskiej inteligencji, bo znaczna jej część była przecież antypisowska. Kiedy zaczęły się prospołeczne reformy, z 500+ na czele, nasze inteligenckie stado pobiegło odruchowo w stronę zbiorowego beczenia „Komuna, be-ee! Populizm, be-ee!”. Ma teraz mocno zbaraniałe miny, skoro baca nie likwiduje 500+, tylko podnosi. (Rekomenduję siedzieć w tej sytuacji cicho i nie narzekać, że miało być inaczej, bo jeszcze was zdelegalizują i będziecie szukać pracy w pośredniaku w jednej kolejce z pisowcami).
„Manifest kapitalistyczny” jest książką, która przywraca myślenie o wolnym rynku jako o systemie znacznie racjonalniejszym niż rynek zdominowany przez rządzące państwami układy partyjne. Wielokrotnie czytelnik aż się zacuka, bo np. obrona dużych firm, korporacji, „mobilnego systemu obrony” (tu: prywatnej służby zdrowia) jest już dawno tak źle widziana, że unikają jej nawet zwolennicy wolnego rynku. A można ją logicznie poprowadzić, odwołując się do liczb i faktów. Jest też dobre, pozbawione korwinowskiego zacięcia podważanie sensu wielu programów społecznych, które potrafią ukarać (mniejszymi wypłatami, czyli konkretnie) za zawarcie ślubu, za skuteczne oszczędzanie oraz, oczywiście, za podjęcie pracy zarobkowej. Na tym tle nasze „880+”, dodajmy dla równowagi, wydaje się wzorem prostoty i sensu.
Jedyne, czego brakuje książce Norberga, to tego..., aby była to książka polskiego autora o Polsce. W miejsce emocjonalnych, nieraz głupawych połajanek o populistach i narodowych socjalistach – dobre omówienie zysków i strat wolności gospodarczej, którą się do pewnego stopnia cieszy(liś)my w Polsce minionych lat. Chciałoby się... „Wolny rynek uratuje świat” – deklaruje na okładce autor. Świat, wiadomo, ważna sprawa, ale i Polskę chciałoby się, mimo wszystko, też ratować. ©Ⓟ