Proszę sobie wyobrazić prowadzenie biznesu, np. niewielkiej kawiarni. Idzie nawet nieźle, ale pewnego dnia pod lokal przychodzą robotnicy i zasłaniają go płotem. „Kierownik kazał, to postawiliśmy. Będzie tu stał, póki nie zdejmiemy” – mówią, spinając kolejne przęsła trytytkami dla stabilizacji.
Właściciel oczywiście próbuje się czegoś dowiedzieć, ale chatbot na stronie internetowej urzędu miasta odsyła na infolinię, telefonu nikt nie odbiera, a fizyczny ratusz zlikwidowano, żeby ciąć koszty. Wezwana na miejsce policja rozkłada ręce i odjeżdża, nie pomagają nawet znajomi politycy. Sąsiedzi szepczą, że na działalność kawiarni było dużo skarg, ale nikt nie potrafi powiedzieć na co. Tymczasem niewidoczny już z ulicy biznes po prostu siada.
Instagram (bezprawnie) i YouTube rządzą polskim internetem
W takiej sytuacji mogą się z dnia na dzień znaleźć osoby, które wiążą swoje biznesy z mediami społecznościowymi. Na początku tygodnia satyryk Michał Marszał (wcześniej związany z tygodnikiem „NIE”) stracił na kilka godzin dostęp do konta na Instagramie. Zawieszenie oznacza, że konto nie jest widoczne na platformie, a jeśli użytkownik chce je znaleźć, to widzi komunikat: „Przepraszamy, ta strona jest niedostępna. Kliknięty link mógł być uszkodzony lub strona mogła zostać usunięta”. Profil Marszała widniał jako pusty. Satyryk wyjaśniał, że stracił dostęp do konta po tym, jak algorytm uznał opublikowaną przez niego piosenkę „Nie bój się diabła, ale walnij mu w mordę” za nawoływanie do przemocy. Marszała obserwowało ponad 400 tys. osób. W czasie, kiedy jego konto było nieaktywne, stracił możliwość wywiązywania się z kontraktów sponsorskich.
Podobna historia, ale na platformie YouTube, pod koniec kwietnia spotkała Krzysztofa Stanowskiego i jego Kanał Zero. Dziennikarz ujawnił, że jego projekt dostał od Google żółtego dolara. Co to znaczy? Platforma YT używa czterech ikon do oznaczania statusu konta w odniesieniu do wyświetlanych reklam: zielony dolar oznacza normalną sytuację, w której na kanale wyświetlana jest płatna promocja. Żółty to mniej reklam lub ich brak. Taką ikonę może automatycznie włączyć platforma, jeśli jej algorytmy uznają, że treści wideo nie są przyjazne dla reklamodawców. Są też dolar czerwony, który oznacza brak możliwości zarabiania z powodu naruszenia praw autorskich, i szary, gdy monetyzację wyłączył sam twórca (np. konta polityków czy instytucji państwowych). Kanał Zero zmagał się nie tylko z ograniczonymi wyświetleniami reklam, lecz także z obciętymi zasięgami, co również odbiło się na przychodach i – jak przyznał Stanowski – zaburzyło mu planowaną ramówkę internetowej telewizji.
Relacja między użytkownikami a platformami społecznościowymi jest niesymetryczna. Podobnie zresztą jak z państwem, które owe platformy zaczynają przypominać. Tworzą np. własne prawo, nazywane „standardami społeczności”. Na tej podstawie algorytmy decydują, kto powinien zostać wykluczony, otoczony płotem jak nasz właściciel kawiarni. Prowadzi to do zjawiska nazwanego przez J.J. Messinę z Purdue University „prywatną cenzurą”. Jego zdaniem to „próba stłumienia ekspresyjnych treści na tej podstawie, że są one niebezpieczne, zagrażają (moralnej, politycznej lub religijnej) ortodoksji lub są sprzeczne z materialnymi interesami podmiotu, który chce je wyciszyć”. Prywatna cenzura platform to też poważne zagrożenie dla wolności mediów, które wiążą z nimi swoje modele biznesowe. Jeśli bowiem platformy będą ograniczały możliwość zarabiania niezależnym kanałom (które naruszają nie tyle prawo swoich państw, ile właśnie te arbitralnie przyjmowane standardy), to zawęzi to obieg informacji do takiego, który sprzyja ideologii wyznawanej przez twórców społecznościówek, a także interesom ich akcjonariuszy. To fatalna sytuacja dla demokratycznego pluralizmu, obojętnie, czy mówimy o liberalnych Stanach Zjednoczonych (Facebook, Instagram, LinkedIn), czy komunistycznych Chinach (z którymi poprzez właściciela związany jest TikTok).
Akt o usługach cyfrowych
Odpowiedzią na ten problem, przynajmniej w Europie, ma być akt o usługach cyfrowych (DSA), który narzuca wielkim platformom (VLOP) pewne obowiązki. Między innymi lepszej moderacji i wprowadzenia ścieżki odwoławczej dla użytkowników, tak by można było się w ogóle bronić przed obudowaniem naszej umownej kawiarni płotem. Choć prawo jest świeże, z powodu DSA Komisja Europejska już prowadzi postępowania wyjaśniające w sprawie platformy X (d. Twitter) oraz należących do spółki Meta Facebooka i Instagrama.
Zamiast liczyć na Komisję Europejską, dziennikarze i wydawcy mogliby oczywiście zrezygnować z platform i podawać informacje tylko na własnych stronach. Tyle że platformy przejęły wcześniej podstawowe źródło utrzymania mediów, czyli rynek reklamowy. W dodatku zrobiły to, korzystając z treści przygotowywanych przez te media. Odpowiedzią powinny być z jednej strony nowe modele biznesowe prasy czy radia (np. subskrypcje), ale z drugiej również prawo wyrównujące szanse wydawców.
To gra warta świeczki. Reporterzy bez Granic opublikowali najnowszą edycję Indeksu Wolności Prasy. Polska plasuje się w nim mniej więcej pośrodku światowej stawki. Wolność mediów jest u nas na takim poziomie jak w Stanach Zjednoczonych. W rankingu przodują kraje skandynawskie, ale i one mają niższe wskaźniki niż jeszcze rok temu. ©Ⓟ
„Dlaczego mamy coraz gorsze media”
Czy jesteśmy w momencie krytycznym? Jak zmieni się sposób korzystania z mediów? Zobacz w premierowym odcinku wideo „Wittenberg rozmawia o technologiach”