20 rocznica przystąpienia do Unii Europejskiej odświeżyła w publicznej debacie temat nadrabiania przez Polskę dystansu względem najbogatszych państw Starego Kontynentu. Tezy o tym, że osiągnęliśmy w tym czasie znaczący ekonomiczny sukces podważyć się nie da.
Jesteśmy europejskim liderem pod względem długotrwałego wzrostu gospodarczego, mamy jedną z najniższych stóp bezrobocia, poprawiła się infrastruktura w każdej dziedzinie, a pod względem dochodu przypadającego na głowę mieszkańca doszliśmy do poziomu 80 proc. unijnej średniej.
Do międzynarodowych porównań wielkość PKB per capita jest korygowana o poziom cen w poszczególnych krajach, dzięki czemu możemy porównywać siłę nabywczą dochodów, a nie ich nominalny poziom. To właśnie pod tym względem Polska w szybkim tempie dogania państwa wysoko rozwinięte. Na ostatniej konferencji prasowej po posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej prezes NBP Adam Glapiński przedstawił wykres oparty na prognozach Międzynarodowego Funduszu Walutowego, z którego wynika, że do połowy przyszłej dekady pod względem dochodu na głowę mieszkańca, biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, osiągniemy kolejno obecny poziom Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec, a więc trzech największych europejskich gospodarek. Gdy wstępowaliśmy do Unii, dochód per capita w Polsce był poniżej 50 proc. analogicznego wskaźnika dla Wielkiej Brytanii, której obecny poziom najprawdopodobniej przebijemy już na przełomie dekad.
Dlaczego nie jest to przesądzone? Bo jednak chodzi o prognozy oparte na założeniu, że będzie mniej więcej tak, jak było – to znaczy w dalszym ciągu będziemy się rozwijać zdecydowanie szybciej od naszych wysoko rozwiniętych konkurentów.
W dwóch pierwszych dekadach XXI w. każdego roku polski PKB rósł przeciętnie o 2,3–2,5 pkt proc. szybciej od brytyjskiego. Wstrząsy w postaci pandemii i wojny w Ukrainie, które przetoczyły się przez europejską gospodarkę w ostatnich latach, sprawiły, że statystyka za lata 2021–2023 wygląda inaczej. PKB Wielkiej Brytanii wzrósł w tym czasie o 13,7 proc., a Polski o 12,8 proc. W zeszłym roku w obydwu państwach wzrost gospodarczy wyniósł 0,2 proc. Dopiero w obecnym wrócić mają stare zależności, zgodnie z którymi polska gospodarka rozwija się w tempie ponad 3 proc., a Wielkiej Brytanii wzrost przekracza 1,5 proc. tylko w wyjątkowo korzystnych warunkach. Pierwszy kwartał wydaje się tę tezę potwierdzać. W ubiegłym tygodniu brytyjski urząd statystyczny poinformował, że w pierwszych trzech miesiącach PKB był wyższy niż przed rokiem o 0,2 proc. Dane z Polski GUS poda w środę. Z prognoz ekonomistów wynika, że wzrost wyniósł ok. 2,5 proc. w ujęciu rocznym, a Adam Glapiński ocenił, że krajowa gospodarka rozwija się w tempie ok. 3 proc.
Jednak postrzeganie rozwoju społeczno-gospodarczego poszczególnych państw jedynie na podstawie poziomu dochodu na głowę mieszkańca może być mylące, bo nie tylko to decyduje o tym, że dany kraj uważany jest za wysoko rozwinięty. Zwrócił na to uwagę m.in. prezes think thanku WiseEuropa Maciej Bukowski w rozmowie z portalem „Wszystko co najważniejsze”, przy okazji jednej z wcześniejszych rocznic wejścia Polski do UE. Według Bukowskiego będziemy mogli uznać się za państwo wysoko rozwinięte dopiero wtedy, gdy Polska będzie w stanie zaoferować swoim obywatelom warunki do realizacji ich życiowych ambicji na poziomie globalnym, w dowolnej właściwie dziedzinie – od biznesu przez sport, naukę, kulturę i politykę.
Pozostając przy kwestiach czysto ekonomicznych, za państwo wysoko rozwinięte będziemy mogli się uznać, gdy dochód na głowę mieszkańca w Polsce osiągnie podobną wartość jak w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech, ale nominalnie, po przeliczeniu do wspólnej waluty po bieżących kursach, a nie w ujęciu parytetowym. Pod tym względem mamy do pokonania wciąż znaczący dystans – nawet jeśli optymistyczne prognozy się sprawdzą, to pod koniec dekady dochód na głowę mieszkańca w ujęciu nominalnym będzie w Polsce o ponad połowę niższy niż na przykład w Wielkiej Brytanii.
Dlatego prezes Adam Glapiński miał tylko w połowie rację, kiedy na konferencji prasowej przekonywał, że za sprawą gospodarczych sukcesów możemy jeździć za granicę bez kompleksów, a w wielu dziedzinach przegoniliśmy państwa Zachodu. Rzeczywiście, kompleksy możemy odrzucić, ale w tych „innych” sferach wciąż jeszcze mamy dystans do nadrobienia. Chodzi m.in. o poprawę jakości naszych uniwersytetów, z których żaden nie jest nawet blisko pierwszej setki najlepszych uczelni na świecie, rozwinięcie krajowych przedsiębiorstw do poziomu zauważalnego na świecie czy zmianę sposobu myślenia na globalny przez administrację i polityków. Według Macieja Bukowskiego historyczne wzorce podpowiadają, że ukształtowanie warunków instytucjonalnych, umożliwiających dołączenie do grupy państw wysoko rozwiniętych, zajmuje od 70 do 100 lat. Polska może zatem znaleźć się w tym gronie najwcześniej w latach 2070–2090 i to pod warunkiem, że po drodze nie popełnimy znaczących błędów. ©℗