Nic tu nie jest takie proste, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Zresztą zobaczcie sami.

Co to znaczy, że produktywność rośnie? To, że towary i usługi przez daną gospodarkę produkowane są sprzedawane na coraz korzystniejszych warunkach. Ekonomiści dla uproszczenia zakładają, że taki wzrost dochodowości produkcji musi się przełożyć na wzrost płac. Czy w praktyce się przekłada i jak szybko się to dzieje, pozostaje sprawą skomplikowaną – bo zależy to od czynnika politycznego. I tak w kraju z neoliberalnym zestawem regulacji i ze społeczeństwem podzielającym wolnościowe idee rosnąca produktywność będzie się na wzrost płac przekładała wolniej. A to dlatego, że głos pracownika jest w takich krajach słabszy, na dodatek też systemowo ignorowany. Z kolei w państwie z silnymi związkami zawodowymi albo z politykami świadomymi, że ich zadaniem nie jest tylko rozwijanie czerwonego dywanu przed przedsiębiorcami, wzrost płac przyjdzie dużo szybciej.

Załóżmy jednak, że płace rosną w ślad za wzrostem produktywności. Co wtedy się dzieje z pracownikami? Na ten temat literatura ekonomiczna jest mocno podzielona. Część autorów przekonuje, że gdy produktywność i płace rosną, to spada liczba przepracowanych godzin. Innymi słowy, pojawia się w gospodarce przestrzeń, żeby pracować mniej bez większego uszczerbku dla subiektywnego poczucia dobrobytu pracującej populacji. Nie mówimy tu oczywiście o pojedynczych przypadkach, tylko o statystycznie istotnych oraz dostrzegalnych trendach. Ekonomiści nazywają to kanałem dochodowym. Historyczne przykłady na dominację tego zjawiska znajdziemy głównie w pierwszej połowie XX w., gdy nastąpił równoczesny – rekordowy – wzrost produktywności zachodnich gospodarek. Oraz – również rekordowy – spadek obciążenia pracą, mierzony choćby wprowadzeniem ośmiogodzinnego dnia roboczego.

Ale to nie wszystko. Inni autorzy badający to samo zagadnienie zwracają uwagę na istnienie kanału rosnących potrzeb. Oznacza on sytuację, w której produktywność rośnie i rosną też płace – ale ludzie pracują więcej. To zjawisko charakteryzuje z kolei drugą połowę XX w. i początek obecnego stulecia. Ekonomiści tłumaczą to zazwyczaj, wskazując na aspiracyjny charakter współczesnego kapitalizmu i na tworzenie przez nasz system kolejnych potrzeb, które działają na pracownika niczym uciekający horyzont. To sytuacja, w której nigdy nie jest wystarczająco i zawsze człowiek chce więcej. Inni mówią o tym, że winne jest neoliberalne rozchwianie systemów dających ludziom bezpieczeństwo.

Patrząc w przyszłość, zwróćmy uwagę na nową pracę ekonomistów Gilberta Cette’go (NEOMA Business School), Jimmy’ego Lopeza (Université de Bourgogne) i Simona Drapali (Uniwersytet Paris-Saclay). Analizując przyszłość produktywności, piszą oni, że jej obecny wzrost (związany z digitalizacją i rozwojem sztucznej inteligencji) teoretycznie powinien pozwolić na zmniejszenie obciążenia pracą do 25 godzin tygodniowo w perspektywie końca stulecia. Ale czy tak się stanie? W to ekonomiści bardzo wątpią. Znów, prorokują, znajdą się nowe wyzwania, które pochłoną zyski z produktywności. Na przykład transformacja klimatyczna albo konieczność dopasowania się do realiów starzejącego się społeczeństwa. A człowiek – jak to człowiek – będzie biegał w kółko niczym chomik w swoim kołowrotku. ©Ⓟ