- Politycy nie mogą ignorować trendów w wielkim biznesie związanych z przyjściem młodych pokoleń menedżerów o innej mentalności. Ci nowi liderzy transformują gospodarkę, ale w równym stopniu mogą transformować politykę, o ile włączą się w debatę o świecie i wartościach – mówi prof. STANISŁAW MAZUR, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.

Czy w Polsce dokonuje się zmiana związana z realizacją jakiegoś wielkiego planu na „tak”, czy też wciąż działamy raczej na „nie”, czyli przeciwko temu, co było dotąd?

Jeśli spojrzeć na to z perspektywy europejskiej czy globalnej, to w ujęciu idealistyczno-optymistycznym jesteśmy świadkami, albo raczej uczestnikami przełamania cyklu, który trwa zwykle 15, 20 lat. Mieliśmy w Europie okres radykalizacji poglądów i działań napędzanych populistycznymi hasłami, a teraz wkraczamy w cykl bardziej umiarkowany i antypopulistyczny. W ujęciu realistycznym, przełamania jeszcze nie ma, ale to, co się wydarzyło w Polsce, jest ważne i pod pewnymi może uchodzić za jaskółkę większych zmian. Jednak to wybory w kolejnych krajach pokażą prawdziwy trend.

W tym roku do różnych wyborów idzie połowa ludzkości. Od czego zależą wyniki?

Oczywiście, kluczowy będzie stan globalnej gospodarki. Ale równie ważne stały się wydarzenia w sferze militarnej. Jedno z drugi jest powiązane. Kryzys spowodowany wojną w Ukrainie, który wybuchł zaraz po kryzysie pandemicznym, spowodował wielki powrót ekonomii politycznej i centralizacji gospodarki. Liberalna demokracja znalazła się w odwrocie właściwie wszędzie, również w USA.

I chyba nikt, z wyjątkiem Leszka Balcerowicza, nie postuluje jej powrotu.

Faktycznie, nikt nie odwołuje się do niej wprost, głównie dlatego, że ten model się medialnie, ale też funkcjonalnie zużył. Jednocześnie mamy do czynienia z gwałtownym sprzeciwem bardzo wielu ludzi wobec populizmu i rośnie świadomość skutków populistycznej polityki. W Polsce zwyciężyła potrzeba pójścia w inną stronę. Podobne tendencje widać w innych krajach. W praktyce nie wróży to jednak powrotu do zasad liberalnej demokracji, jakie znamy, tylko próbę stworzenia jakiejś nowej odsłony – z naleciałościami tego, co wytworzyły nurty populistyczne.

Czy to nie wynika z pragmatyzmu? Tusk wie, że nie miałby szansy odzyskać władzy powtarzając hasła, którym jako liberał był wierny przez dekady.

Tak jest. Kluczowe pytanie brzmi: czy twórcy tej nowej odsłony będą mieli dość dobrej woli i determinacji, by wyzbyć się przynajmniej części atrybutów władzy politycznej i gospodarczej, po które sięgnęli populiści. Cały czas balansujemy na linie: populiści pozostają silni i mogą wrócić. To rodzi pokusę, by pozostawić sobie cały komplet narzędzi i tłumaczyć opinii publicznej, że „nie ma wyjścia”.

A jest? Można oddać sądy, prokuraturę, kuratoria, spółki skarbu państwa, telewizję?

Trzeba, ale w taki sposób, by nie padły znowu łupem ludzi złej woli. Sęk w tym, że zachowanie kontroli nad nimi jest dziś kuszące podwójnie - z uwagi na napięcia wewnętrzne i sytuację międzynarodową. Sądzę więc, że nie wrócimy do wzorcowych reguł liberalnej demokracji i gospodarki. Pozostaną zanieczyszczane populistycznymi elementami. Tym bardziej, że społeczeństwa Zachodu, także polskie, przyzwyczaiły się od czasów pandemii do modelu, w którym państwo ma i daje. Wszystkim - coś.

Ale najpierw musi odebrać, skądś wziąć na to pieniądze.

Powiedzmy sobie szczerze: weszliśmy w fazę, w której każdy z nas stał się w jakimś stopniu klientem państwa. Także przedsiębiorcy poprzez tarcze, a potem różne subwencje i ulgi czy osłony antyinflacyjne i obniżone stawki. Teraz mają być wakacje od ZUS. Tego całego „dawania” nie da się zapewnić ograniczając liczbę monopoli i wyzbywając się przemożnego wpływu państwa na gospodarkę. W głowach zdecydowanej większości polityków głęboko siedzi przeświadczenie, że państwo musi być silne właśnie w ten sposób.

Jednym ze skutków jest licytacja na obietnice. Doprawdy trudno wyliczyć koszty obietnic, którymi zostało okupione zwycięstwo obecnej koalicji rządzącej. Wszyscy dziwnie przywykli, że pożyczamy dziś, konsumujemy jutro, a spłacimy być może za sześć pokoleń.

Dług publiczny narasta właściwie we wszystkich krajach. Część ekonomistów mówi wręcz: nie zawracajmy sobie głowy długiem, dopóki on jest w walucie krajowej, bo zawsze można pieniądze dodrukować. To niebezpieczne, ale powszechne i nie widzę żadnej szansy na odgórną zmianę. Ona się może dokonać tylko oddolnie. Pytanie, czy społeczeństwa Zachodu, w tym polskie, są w stanie wytworzyć wystarczająco grubą tkankę obywatelskości, z której wyrosną autentyczni liderzy społeczni i polityczni - potrafiący zmieniać świat, posiadający wizję, myślący w kategoriach dekad, a nie kadencji.

A pan jak uważa?

Kilka dekad temu polityka w świecie zachodnim została zdominowana przez bardzo sprawnych menedżerów politycznych. Bycie menedżerem politycznym to jest coś diametralnie innego niż bycie liderem politycznym. Pierwszy ma krótkookresowy cel: wygrać wybory, aby – mówiąc obrazowo – jego plemię okupowało cenne terytoria i kontrolowało kluczowe zasoby, zwłaszcza te potrzebne do wygrania kolejnych wyborów. Ponieważ najprostszym skutecznym narzędziem jest granie na emocjach, to te emocje mamy teraz rozbuchane. I trudno nam wrócić ze świata agresji i zapalczywości do świata współpracy i rozumu. Mało kto nawet próbuje innej polityki wychodząc z założenia, że to nie ma sensu, skoro można w kółko wykorzystywać sprawdzone schematy.

W bestsellerze „Człowiek, który zniszczył kapitalizm” David Gelles przypomina, że tak nie było zawsze. Stawia tezę, że idee i strategie Jacka Welcha, który na początku lat 80. stanął u sterów GE, największej firmy świata, przyczyniły się do wykończenia amerykańskiej klasy średniej i przyśpieszyły erozję amerykańskiej demokracji. Dla bezwzględnego Welcha kluczowy był wynik kwartalny – oczyszczony z kosztów, czyli ludzi, których zwalniał na potęgę. Ale liderzy w USA i cały Zachód rozwijali przez lata inny, bardziej ludzki kapitalizm i wzmacniali demokrację. Demografia wymusza dziś na biznesie powrót do ludzkiego podejścia. Czy podobny proces może zostać uruchomiony w polityce?

Bardzo ciekawa perspektywa. Być może faktycznie jest tak, że baza będzie kształtować nadbudowę, czyli w świecie biznesu, który stał się globalny i potężniejszy od państw z ich budżetami, ukształtuje się nowy model wyłaniania i funkcjonowania liderów i on zostanie przeniesiony do polityki. Na pewno już dziś politycy nie mogą ignorować trendów, jakie pojawiły się w wielkim biznesie wraz z przyjściem młodych pokoleń menedżerów o całkiem innej mentalności. Ci nowi liderzy transformują gospodarkę, ale w równym stopniu mogą transformować politykę.

W kierunku tej opartej na dowodach – i wartościach?

Tak. Ale aby do tego doszło, musieliby się stać aktywnymi uczestnikami debaty publicznej– nie o gospodarce, tylko o świecie, o tym, co wspólne, o wartościach. Jestem gorącym zwolennikiem poglądu, że w polityce muszą istnieć fundamenty moralne, wspólne wartości. Polityka oparta na rozdawnictwie czeków, nawet jeżeli przynosi okresowe korzyści, szybko się zużywa, zwłaszcza jeśli towarzyszy jej robienie złych rzeczy, deptanie wartości. Tyle, że politycy będą skłonni ją uprawiać – dopóki nie wytworzy się w społeczeństwie kultura odrzucająca populizm, klientyzm i inne sztuczki politycznych menedżerów. To byłaby jednak duża zmiana, a zainicjować ją – jak sugerował Habermas – koalicja ludzi rozumnych.

Rozum nie zawsze kieruje się wartościami.

Owszem, można wykorzystywać posiadane zasoby, by czynić zło. Ta pokusa jest może nawet najsilniejsza we współczesnym świecie, bo dzięki odpowiedniej technologii, dzięki analizom big data z użyciem sztucznej inteligencji, można uzyskać naprawdę dużą przewagę wiedzy, a na końcu nie kierować się wartościami, interesem publicznym, tylko partykularnymi interesami.

Zrobić Brexit, doprowadzić do zwycięstwa kandydata pogłębiającego podziały?

Dokładnie tak. AI można użyć do poprawy jakości usług publicznych, albo też do inwigilacji przeciwników. Ciągotki takie przejawiać będzie szczególnie władza pozbawiona realnej kontroli publicznej. I to jest generalny problem społeczeństw zachodnich, w których obywatele mają poczucie, iż utracili narzędzia kontroli władzy, wpływu na nią, a przez to nie czują się sprawczy. A jeśli tak, to po co w ogóle interesować się polityką?

Niebezpieczne myślenie.

Bardzo niebezpieczne. Oznacza jeszcze słabszą społeczną kontrolę.

Ale opinia publiczna nie istnieje. Pan sobie może twierdzić jako profesor jedno, a milion ludzi – lub trolli - w mediach społecznościowych napisze, że pan – za przeproszeniem – „bredzi”.

Mamy tu dwa problemy. Jeden wynika z rozwoju technologii i kierunku, w jakim ewaluowały media – będące w klasycznej demokracji liberalnej kluczowym elementem kontroli władzy, swego rodzaju doradcą i przewodnikiem opinii publicznej. Dziś ta funkcja została osłabiona. Druga słabość, a chronologicznie pierwsza, wynika z istoty demokracji liberalnej: zakładamy, że każdy ma prawo do wyrażania własnej opinii i swojej prawdy, a państwo w procesie ważenia racji i ucierania opinii ustala zasady, którymi będzie się kierować.

No, ale lepsze jest masło czy margaryna?

I to, i to.

Ale co jest zdrowsze?

To zależy. W obiegu naukowym są poważne barania, które mogą się wykluczać. Ktoś w oparciu o nie twierdzi, że absolutnie doskonała temperatura do spania to 18 stopni. A ktoś inny upiera się, że to jest 25 stopni – popierając to raportem z tysiąca eksperymentów. Spory w nauce są czymś naturalnym, ale w demokracji liberalnej otwierają drogę do następującego myślenia: skoro liczne odpowiedzi są niepewne, to nic nie jest pewne. Stąd już tylko krok do kontestowania ustaleń uchodzących w nauce za niepodważalne, jak konieczność szczepień. I krok do podważania wspólnych wartości – bo przecież „każdy ma prawo do posiadania opinii”. Niestety, na fundamencie błędnych lub fałszywych poglądów mogą się tworzyć całe społeczne i polityczne ruchy.

Cyniczny polityczny menedżer wyposażony w wiedzę o zaćmieniu Słońca nadal manipuluje tłumem, wmawiając mu, że zaćmienie to kara za grzechy tych i tych?

To się wciąż dzieje i zapewne będzie działo. Podmiotowość każdego obywatela to podstawowa siła demokracji liberalnej i zarazem jej fundamentalna słabość. Dlatego tak bardzo potrzeba nam wzmacnianie wspólnych wartości i budowanie kultury koncyliacyjnej. Możemy się umówić, że najlepsza temperatura do snu to jest nie 25, ani 18, lecz między 19 a 21. Albo pozwolić ludziom w domach spać, jak im wygodniej – z zastrzeżeniem, że mogą tego wyboru narzucać innym. To są zawsze normatywne wybory, ale te normatywne wybory muszą być zakotwiczone w wartościach, w regułach. Mam wrażenie, że w pulsującym świecie napędzanym przez technologie tracimy kolejne kotwice.

Każdy w swojej bańce ma prawo do własnej prawdy.

Tak. A im radykalniejsza jest ta bańka, tym więcej w niej gotowości, by zabić za swoją prawdę. Niestety, a bańki mają naturalną tendencję do utwierdzania całej grupy w przekonaniach i radykalizacji. Liberalizm zamknął się w ten sposób w pewnej pułapce. Niektórzy odpowiadają na to: to może lepiej jak ktoś odgórnie, centralnie zdecyduje. Bo to lepsze niż skrajny relatywizm. I wtedy pojawia się Trump albo Kaczyński i mówi: ja wiem. Nie sądzę, nie uważam, nie wyrażam opinii – lecz wiem.

Ludzie podziękowali Kaczyńskiemu, bo uznali, że jednak nie wie?

Tak. Co wcale nie oznacza, że nie zechcą poszukać innego, który twierdzi, że wie. Zapobiec temu może tylko poszerzanie i wzmacnianie tkanki obywatelskiej, z której wyrosną prawdziwi liderzy. Inaczej pozostaniemy w epoce menedżerów politycznych i tak naprawdę niewiele się zmieni, zwłaszcza że ci menedżerowie, emisariusze i zakładnicy swoich partii, zaczęli się rozpychać także we wspólnotach lokalnych.

Rozmawiał: Zbigniew Bartuś

Prof. Stanisław Mazur weźmie udział w INFORum Gospodarczym 3.0. DGP organizuje je wraz z organizacjami przedsiębiorców, samorządami zawodów zaufania społecznego i instytucjami otoczenia biznesu oraz czołowymi uczelniami 6 marca 2024 r. w Krakowie. Hasło przewodnie brzmi: Interes Europy, interes Polski: Zielony ład, euro, integracja, imigranci. Co dalej?