Dziś – żeby nie tracić twarzy – pokazuje się zawsze dwa towary: markowy i tani. Założę się, że obroty robi ten drugi. Niezależnie od tego, co deklarujemy (a lubimy mówić, że dla nas liczy się jakość, ochrona środowiska, uczciwość marki), wolimy płacić mniej.

Nie sądzę, by ktoś jeszcze pamiętał atak zupą na Monę Lisę, dwudniową sensację sprzed bodaj miesiąca. Nie tylko dlatego, że atakujące taktownie wybrały obiekt, któremu nic się nie mogło stać, bo doświadczeni muzealnicy już dawno zabezpieczyli obraz Leonarda odporną niemal na wszystko taflą. Także dlatego, że prawie nikt nie zrozumiał przesłania pań, uparcie nazywanych w mediach „aktywistkami klimatycznymi”, choć słowem nie zająknęły się one o zmianach klimatycznych. Domagały się natomiast uznania dostępu do zdrowej żywności za prawo człowieka. Pomińmy to, że definicja zdrowej żywności nie istnieje, a stanowiska nauki w tej sprawie zmieniają się mniej więcej co dekadę (ostatnio chyba nawet częściej). Aktywistki szybko zostały uznane za wariatki przez media tradycyjne i społecznościowe, bo dla większości ludzi najważniejsze jest coś innego niż „zdrowie” żywności. My chcemy, żeby była tania.

Niestety tanio dla konsumenta oznacza też tanio dla rolnika. Celowo nie piszę „dla producenta”, bo rolnicy w przyjętym przez Zachód modelu nie są już w większości producentami żywności. Oni dostarczają surowiec, co najwyżej półprodukt, i są traktowani tak samo jak biedne kraje, np. Afryki, które tanio eksportują bogactwa naturalne – przetwarzane i drogo sprzedawane przez bogatych. Głównymi producentami żywności stały się międzynarodowe koncerny. Z ich perspektywy optymalizacja kosztów jest czymś oczywistym. A tę w dobie wolnego handlu łatwo osiągnąć, sprowadzając surowiec skądkolwiek, gdzie jest tanio. Miejscowi muszą się dostosować albo zmienić branżę.

W przeciwieństwie do krótkiej kariery medialnej „ataku zupowego” protest francuskich rolników nie schodzi z ekranów i ze szpalt. Można by to cynicznie skwitować – i przyznam, że sam miałem taką pokusę – stwierdzeniem, że nic dziwnego, bo trudno o bardziej spektakularny przekaz niż obornik na Polach Elizejskich. Dorzucić, że rolnicy powinni być zadowoleni, bo dostają dotacje bezpośrednie, a Unia wspiera ich jeszcze na mniej oczywiste sposoby (np. finansowanie kampanii reklamowych poszczególnych towarów – mięsa, mleka czy pieczarek). To wszystko prawda, a jednak kiedy przyjrzeć się liczbom, trudno uznać życie francuskiego rolnika za miłe, łatwe i przyjemne.

Statystyka pokazuje obraz zupełnie inny od tego, w który chcielibyśmy wierzyć. Weźmy pod uwagę tylko dochody rolników indywidualnych, nie zaś pracowników rolnych zatrudnionych w wielkich fermach. Mówimy tu o osobistym dochodzie z działalności rolniczej (a nie dochodzie gospodarstwa). Wynosi on od kilkuset do nieco ponad 1 tys. euro. Ponieważ na francuskiej wsi coraz częściej łączy się różne aktywności zawodowe i zarabia dodatkowo, łączny dochód niektórych rolników wzrasta. Średnia wynosi 1475 euro. Do tego trzeba dorzucić nienormowane godziny pracy (szacuje się, że w indywidualnym gospodarstwie to ok. 70 godzin tygodniowo, więc stawka za godzinę sięga ok. 5 euro). Dla porównania: minimalne wynagrodzenie we Francji wynosiło w 2023 r. 1766,92 euro (nieco ponad 11 euro za godzinę) brutto. Średnie zarobki osiągnęły w zeszłym roku 2587 euro miesięcznie.

20 proc. Francuzów uznawanych za rolników nie wykazuje żadnego dochodu, a więc albo nie wykonują faktycznie tego zawodu, tylko po prostu mieszkają w dawnych gospodarstwach, albo przychód co najwyżej równoważy koszty ich prowadzenia. Ministerstwo Rolnictwa podaje, że przez ostatnią dekadę zniknęło 100 tys. gospodarstw, a przez 30 lat dochód netto w rolnictwie spadł o 40 proc. (po przeliczeniu na euro), a liczba gospodarstw o 60 proc. Nie znaczy to, że ziemia została przekwalifikowana – po prostu zmieniła się struktura własności. Weszli wielcy posiadacze, w dużej części firmy. Rolnicy indywidualni to już nie gatunek zagrożony, lecz na skraju wymarcia. Młodych rolników ze świecą szukać, do czego przyczynia się także cywilizacyjne pustynnienie terenów wiejskich – lecącego na łeb na szyję dostępu do usług publicznych, np. dramatycznego braku lekarzy.

Znamienny jest rozkład dochodów. Najlepiej radzą sobie ci, którzy uprawiają warzywa i winorośl. Najgorzej hodowcy krów mlecznych, kóz i owiec. Dlaczego? Ci pierwsi mogą jeszcze znaleźć indywidualnie rynek zbytu (choćby wciąż lubiane we Francji targi lokalnych produktów). W dodatku konsumenci kupują nieprzetworzone warzywa i owoce. Z mlekiem jest inaczej. Jest przetwarzane, a przemysł mleczarski całkowicie opanowały wielkie koncerny. Nieważne, rodzime czy międzynarodowe. W 2021 r. we Francji wyprodukowano 24 mld l mleka krowiego, 511 mln l koziego i 302 mln l owczego. Wartość samego wewnętrznego rynku sięgnęła 3,4 mld euro. Obroty całego rynku zbliżały się do 40 mld euro. Jaka część tortu trafiła do rolników, którzy te krowy, kozy i owce hodowali?

Zajmująca się promowaniem tradycyjnego przetwórstwa Fundacja dla Natury i Człowieka wyliczyła, że w 2022 r. ze sprzedaży 1 l półtłustego mleka hodowcy otrzymali o 4 proc. mniej niż w roku 2001. Przemysł spożywczy zyskał w tym czasie 64 proc. Najbardziej (188 proc.!) skorzystała dystrybucja masowa, czyli sklepy wielkopowierzchniowe. Konsument widzi wzrastające ceny – np. masło zdrożało w tym czasie o 75 proc. – więc sądzi, że rolnikom musi wieść się całkiem nieźle… Tyle że zarabia zupełnie kto inny.

Zarabia się na skali obrotu, a tego lokalni rolnicy ani producenci osiągnąć nie mogą. Nie stać ich na zejście z cenami do granicy opłacalności. Nie kupimy trzech jogurtów w cenie dwóch, jeśli nie dostarczy ich firma, dla której to prawie żadna różnica, biorąc pod uwagę, że jej obroty wynoszą np. 27,2 mld euro (Lactalis w 2022 r.). Politycy dostrzegli zresztą problem takiej niemal dumpingowej sprzedaży i jej wpływu na upadek małych, lokalnych firm, które nie mogą walczyć z gigantami o klientów. Ci ostatni, mając wybór, prawie zawsze kupią taniej.

Przy wtórze jęków i krzyków branży sklepów wielkopowierzchniowych uchwalono w zeszłym roku prawo zwane od nazwiska pomysłodawcy „la loi Descrozaille”, które zabrania superpromocji. Ustawa weszła właśnie w życie (1 marca). Nie wolno już obniżać ceny pełnowartościowego towaru o więcej niż 34 proc. „Międzynarodowy koncern sprzedaje 60 proc. swoich wolumenów w ramach promocji, po szalonych cenach, z rabatami sięgającymi 70, 80, a nawet 90 proc. Będąc małym przedsiębiorstwem, nie da się za tym nadążać” – komentowała Céline Augusto, współtwórczyni ekologicznej marki Love&Green. „Dla nas 30 proc. wolumenu objętego promocją oznacza już duży poziom inwestycji. Mamy nadzieję na oczyszczenie rynku, żeby reguły konkurencji znów stały się uczciwe” – dodawała.

Jak jednak twierdzi Romain Charles, szef firmy Lucky Cart, zajmującej się organizowaniem promocji, „największymi przegranymi są ci, którzy analizują wszystkie ulotki, aby znaleźć w sklepach dobre oferty”. „Wyobrażam sobie, że poseł Frédéric Descrozaille powiedział sobie, iż to, co sklepy zaoszczędzą na rezygnacji z promocji, przełoży się na niższe ceny. I myślę, że nic nie jest mniej pewne” – mówił Cart. No jasne, że się nie przełoży! Przecież oszczędności wcale nie ma! Sieci handlowe na promocjach nie oszczędzają, one zachęcają nimi do zakupów, to wszystko. W promocjach chodziło tylko o to, by klienci przyszli do nich, a nie do konkurencji, i kupowali, kupowali, kupowali…

No więc koniec z tym. Od 1 marca nie ma już superpromocji. Rolnicy i mali, lokalni przetwórcy odetchną? I tu niespodzianka (a może nie?). Nic z tego. Ustawa objęła tylko artykuły przemysłowe. Ręce zacierają mali, miejscowi wytwórcy szczoteczek do zębów, sokowirówek i proszków do prania… Chwila. Ilu takich w ogóle jest? Nie twierdzę, że ich nie ma, ale skala jest inna niż w przypadku artykułów spożywczych. Choćby dlatego, że szczoteczkę albo sokowirówkę kupujemy rzadziej niż chleb czy ziemniaki. Dlaczego nikt nie zrobi tego samego dla rolnictwa?

Odpowiedź jest według mnie bardzo prosta, acz dwustopniowa. Po pierwsze, żaden polityk nie zechce narazić się gigantom przemysłu spożywczego, którzy lobbują, gdzie mogą (patrz choćby słynna decyzja Komisji Europejskiej, która zabroniła używania nazwy „mleko” dla produktów pochodzenia roślinnego). Po drugie, ważniejsze, Francuzi to nie Polacy, na pytanie „Jak żyć?” nie odpowiedzą, że zawsze można zmienić zawód albo wziąć kredyt. Żaden polityk (francuski, niemiecki, rumuński, a teraz nawet polski) nie odważy się powiedzieć konsumentom (czytaj: wyborcom), że żywność jest za tania. Że dostęp do tanich jogurtów w nieograniczonej ilości nie jest prawem człowieka. Bo trochę tak zaczęliśmy go traktować, prawda?

Wiem, i we Francji, i w Polsce są gospodarstwa domowe, w których promocje ratują budżet, w których liczy się to, czy koszyk tygodniowych zakupów dla rodziny jest tańszy czy droższy o 20 zł. Ile jednak ich jest? W Polsce próg ubóstwa wynosi właśnie 20 zł dziennie na osobę i dotyczy ok. 4,7 proc. populacji. Czy naprawdę to o nich walczą dwa czołowe dyskonty na polskim rynku, które od paru miesięcy prowadzą batalię na reklamy i badania „niezależnych instytutów”, które wykazują naprzemiennie, że „najtaniej u nas”? Nie sądzę. Niezależnie od tego, co deklarujemy (a lubimy mówić, że dla nas liczy się jakość, ochrona środowiska, uczciwość marki), wolimy płacić mniej. Dowodzi tego historia komunikacji jednej z francuskich sieci sklepów wielkopowierzchniowych w Polsce. Doszła ona do wniosku, że cena to nie wszystko, a świadomość konsumentów rośnie. Przestała więc się promować pod hasłem „u nas tanio”, a zaczęła opierać strategię marketingową na jakości towaru. Krótko mówiąc, „u nas kupisz najlepsze”. I co? Szybko się z tego wycofała. Dziś – żeby nie tracić twarzy – pokazuje zawsze dwa towary: markowy i tani. Założę się, że obroty robi ten drugi.

We Francji próg ubóstwa to ok. 1 tys. euro. I tu proszę sobie przypomnieć zamieszczone wyżej dane, ile zarabiają tam rolnicy. ©Ⓟ