Kilka dni temu, pijąc smaczną kawę w oczekiwaniu na spotkanie u klienta naszej kancelarii, dużej międzynarodowej korporacji, naszły mnie pewne przemyślenia, które nie wszystkim pewnie się spodobają, zwłaszcza tym którzy traktują korporacje jako wcielenie zła, gdzie już chyba tylko ksiądz z egzorcyzmami mógłby pomóc.

Jak wiemy, na temat pracy w korporacjach krąży bardzo wiele różnych „mitów miejskich” i historii mrożących często krew w żyłach, w których przedstawia się je jako miejsca wręcz wyklęte, pełne strasznych ludzi, wyzutych z wszelkich wartości, gdzie niepodzielnie rządzi chęć zysku i wykorzystania uciemiężonych pracowników. Znamy opowieści różnych osób, którym po latach takiego właśnie „wyzysku” udało się stamtąd jakimś cudem uciec i założyć własny mały biznes, typu szycie maskotek dla dzieci, kawiarenkę z pysznymi cistami domowej roboty, czy też firmę doradczą.

Tacy „szczęśliwie ocaleni” często opowiadają o latach wyzysku, zaznanych upokorzeń, wypalenia zawodowego i innych niesprawiedliwości, których doświadczyli podczas pracy w korpo. I ja im wierzę, nie zaprzeczam ich przykrym doświadczeniom, wiem że takie korporacje były, są i pewnie będą. Wiele zależy od ludzi, których tam spotykamy, od reprezentowanego przez nich systemu wartości. Nie przeczę, że zdarzają się czasami i takie, ale z moich doświadczeń, jako prawniczki która od wielu już lat doradza pracodawcom w zakresie prawa pracy wyłania się nie taki wcale zero-jedynkowy obraz polskiej rzeczywistości w tym zakresie.

Mam taką refleksję, że pomimo tych negatywnych przykładów, z jakiś powodów to jednak wciąż właśnie duże, często międzynarodowe korporacje zwracają się do nas z prośbą o wsparcie prawne i to, co mnie tam niejednokrotnie pozytywnie zaskakuje, to dominujący „demokratyczny” a nie „taylorowski”, feudalny styl zarządzania, imponujący, blisko 100% wskaźnik zatrudnienia na podstawie umów o pracę, stosunkowo wysokie wynagrodzenia, dbałość o prawidłowe rekompensowanie pracy w godzinach nadliczbowych, spora oferta różnych benefitów, dobrze funkcjonujące związki zawodowe, możliwość skorzystania ze świadczeń z Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych, dbałość o przestrzeganie RODO, troska o prawidłowe informowanie pracowników o obowiązujących ich przepisach prawa pracy, regulaminach wewnątrzzakładowych, czy też zwolnienie z pracy w zgodzie z przepisami, bo przecież zwolnienia, jak wszędzie tam też się zdarzają.

Bardzo często odbywamy regularne spotkania, gdzie w gronie pracowników działów hr omawiamy najbardziej bieżące problemy związane z wykładnia przepisów prawa pracy, zastanawiamy się nad najbardziej optymalnymi rozwiązaniami, które nie będą naruszać obowiązującego prawa a pozwolą pracodawcy normalnie funkcjonować w konkurencyjnym, zewnętrznym środowisku biznesowym. Oczywiście, nigdzie nie jest aż tak różowo, żebyśmy my jako prawnicy od prawa pracy nie mieli co robić, ale z jakiś powodów wiele osób wciąż właśnie w korporacjach chce realizować się zawodowo a nawet marzy o pracy w nich. Większość (o zgrozo) potrafi w nich spędzić całe swoje zawodowe życie a za szczyt kariery uważa awansowanie na stanowisko partnera, czy członka zarządu. Czyżby mieli nie po kolei w głowach, czy jednak szczęśliwie trafili do w sumie nie takiego najgorszego pracodawcy?

Zastanawia mnie też fakt, dlaczego tak rzadko narzeka się w przestrzeni publicznej, czy też w mediach społecznościowych na naszych różnych rodzimych „Januszów biznesu”, u których prawo pracy albo w ogóle się nie przyjęło, albo gdzie obok przeważających tzw. umów „śmieciowych”, pracy na czarno (nazywanej częstokroć pracą na próbę), zatrudniania studentów do 26 roku życia na umowy zlecenia bez konieczności odprowadzania za nich składek i zaliczek na podatek dochodowy (tak, wiem skoro nasze państwo na to pozwala, to dlaczego w ogóle nie pozatrudniać samych studentów i to wszędzie gdzie się tylko da?) , umowy o pracę posiadają tylko wybrańcy, tacy co albo należą do grona członków rodziny takiego przedsiębiorcy, albo przez lata nienagannej pracy bez zwolnień chorobowych, czy urlopów związanych z rodzicielstwem „zasłużyli” sobie na tę wymarzoną umowę o pracę? Gdzie szczytem marzeń jest umowa o pracę na czas nieokreślony i całość wynagrodzenia wypłacana legalnie, nie „pod stołem”. Tam często nikt się nie zastanawia, czy ukryte kamery, za pomocą których inwigiluje się zatrudnionych, czy przypadkiem zbyt długo nie wracali z toalety, albo nie zajrzeli przypadkiem w trakcie pracy w swój telefon, zostały zamontowane legalnie. Tam każda minuta spóźnienia, drobna choroba, czy niedyspozycja może skończyć się natychmiastowym zakończeniem „współpracy”. Krzyk, szantaż i wyzwiska są tam na porządku dziennym a z czasem zatrudnionym tam ludziom zaczyna się wydawać że na nic innego ich nie stać, że może nawet zasłużyli sobie sami w jakiś sposób na takie traktowanie. Do inspekcji pracy też rzadko ktoś coś zgłasza, bo w sumie i tak nie ma tam „kodeksowych” pracowników, poza tym nikt nie potwierdzi ich twierdzeń, bo każdy lęka się utraty nawet tej lichej pracy. Czasy są przecież ciężkie, za granica wojna, kredyty poszybowały w górę tak, że ledwo starcza na wiązanie przysłowiowego końca z końcem a utrata nawet tak kiepskiej pracy będzie dramatem dla całej często rodziny. Co ciekawe, „Janusz biznesu”, z jakiś niewyjaśnionych bliżej przyczyn nawet w tak ciężkich czasach ma się natomiast całkiem dobrze, zmienia regularnie auta na nowsze, bardziej „wypasione”, jego dzieci uczą się w najlepszych okolicznych prywatnych szkołach a jego żona przechodzi kolejną już „upiększającą” operację plastyczną. Gdyby któryś z czytelników zastanawiał się skąd ja to wszystko wiem, odpowiadam: z życia, z rozmów z różnymi (głównie młodymi, ale nie tylko) osobami poszukującymi pracy, w tym moimi studentami, słuchaczami kierowanych przeze mnie studiów podyplomowych z prawa pracy w Uczelni Łazarskiego, czy też znajomymi z różnych stron Polski oraz z Ukrainy, którym udało nam się pomóc w odnalezieniu się w naszym pięknym kraju nad Wisłą, gdy tam dwa lata temu wybuchła wojna.

Niewątpliwie są takie miejsca pracy, rodem z dark netu, gdzie inspekcja pracy często boi się nawet zajrzeć. Dla zobrazowania przytoczę tu historię, którą opowiedział mi jakiś czas temu pewien inspektor pracy. PIP chciała skontrolować miejsce, gdzie podobno odbywała się po nocach jakaś podejrzana produkcja z udziałem pracujących „na czarno" cudzoziemców. Na dzień dobry przywitały ich agresywne psy, które broniły tam wstępu na posesję. Nie pamiętam już niestety, jaki był ciąg dalszy tej historii. .

Zapytałam kiedyś znajomą inspektorkę pracy, dlaczego nie kontrolują albo rzadko kontrolują takie miejsca pracy? Odpowiedziała mi, że powodem tego stanu rzeczy jest w głównej mierze fakt, że rzadko ktoś kto tam pracuje składa skargi do PIP a bez pomocy osób tam zatrudnionych inspektorzy pracy nie mają tam czego szukać. Poza tym nie pracują tam przecież pracownicy, o których mowa art. 2 k.p., więc błędne koło się zamyka.

Pisząc o „Januszach biznesu” mam na myśli jednak dużo szersze spektrum przedsiębiorców, nie tylko tak skrajne przypadki, jak ten opisany powyżej z nocną nielegalną produkcją. Każdy, kto od lat zajmuje się prawem pracy zetknął się albo przynajmniej słyszał o takich miejscach pracy, gdzie panie kadrowe otrzymują wyraźne wytyczne, że „nadgodzin i mobbingu u nas nie ma”, zwalniamy każdego kto tylko wspomni coś o założeniu związku zawodowego, zapyta po latach o podwyżkę, zainteresuje się zanadto zapisami z regulaminu wynagradzania alba Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych i nie będzie wykazywał wystarczającego zachwytu nad zbudowanym w takim pocie czoła „Bizancjum”.

Takie rzeczy zdarzają się nie tylko w sektorze małych i średnich prywatnych przedsiębiorstw, gdzieś w małych miasteczkach na obrzeżach Polski, ale bywa że i w dużych spółkach giełdowych, ministerstwach, szpitalach, uczelniach, czy nawet sądach. Są to z reguły takie miejsca, z których trudno się wydostać po latach specjalizacji, gdzie mobbing to zjawisko tak spowszedniałe, że nikt nie wierzy, że można sobie z nim w jakikolwiek sposób poradzić. Przynajmniej nie w tym wcieleniu…

Ponieważ jednak określenie „Janusz biznesu" jest terminem potocznym i nieformalnym, dlatego trudno jest znaleźć oficjalne dane statystyczne lub badania dotyczące tego zjawiska. Dla dokładniejszych informacji na temat tego typu praktyk biznesowych w Polsce, można ewentualne poszukać raportów dotyczących etyki biznesu, jakości miejsc pracy, warunków zatrudnienia czy naruszeń praw pracowniczych, publikowanych przez instytucje takie jak Główny Inspektorat Pracy, organizacje pozarządowe zajmujące się prawami pracowników, a także badania rynkowe i socjologiczne przeprowadzane przez uniwersytety czy ośrodki badawcze.

Z najnowszych badań przeprowadzonych przez kosorcjum złożone z 11 ośrodków naukowych, kierowane przez profesor Monikę Tomaszewską z Uniwesrsytetu Gdańskiego, a także of counsel z naszej kancelarii w ramach projektu „Working, Yet Poor (WorkYP)”, wynika, że w Polsce 2,4 miliona osób pracuje na umowach cywilnoprawnych bądź w formie samozatrudnienia. „Choć ciężko pracują, są zagrożeni ubóstwem. Z naszych badań wynika, że zjawisko biednych pracujących dotyka dużego odsetka osób. To prawie 10 proc. wszystkich pracujących w naszym kraju” - mówi profesor Monika Tomaszewska.

Jako pewną ciekawostkę dodam, zmierzając już ku zakończeniu, że dawno temu inna moja koleżanka zapytała mnie z kolei, czy zajmując się prawem pracy nie czuję się czasami jak Don Kichot z La Manchy? No cóż … czasami moja praca przypomina walkę z wiatrakami, ale nie tracę wiary w to że zrównoważone i sprawiedliwe środowisko pracy, w którym króluje prawo pracy to jednak wciąż nasza przyszłość a nie przeszłość. Niezależnie od wielkości przedsiębiorstwa czy branży, każdy pracownik zasługuje na godne warunki pracy, a każdy pracodawca powinien mu te warunki zapewnić. Wciąż, wręcz z uporem maniaka dążę do tego, aby moja praca, w tym szkoleniowa i szeroko pojęta edukacyjna przyczyniała się do budowania lepszego świata pracy, gdzie prawa pracownicze są nie tylko na papierze, ale również są respektowane w prawdziwym życiu.

Na zakończenie przepraszam też każdego Janusza, który poczuł się urażony faktem użycia jego imienia w tak niepochlebnym kontekście, ale moim celem nie było obrażenie kogokolwiek z powodu jego imienia i to nie ja jestem autorką tej gry słów. Jak zapewne wiemy, „Janusz biznesu" to potoczne określenie typu polskiego przedsiębiorcy, które zyskało popularność w polskim internecie. Postać ta stała się symbolem negatywnych praktyk biznesowych, charakteryzujących się brakiem profesjonalizmu, nieuczciwością, oszczędnością kosztem zatrudnionych rzez niego osób, a także ich wykorzystywaniem. Termin ten często pojawia się do opisania właścicieli małych i średnich przedsiębiorstw, którzy stosują nieetyczne i niezgodne z prawem metody prowadzenia działalności gospodarczej, takie jak unikanie płacenia podatków, zatrudnianie na „umowy śmieciowe" czy stosowanie mobbingu.

W tak w ogóle Janusz to jest bardzo piękne, staropolskie imię, którego etymologia związana jest z chrześcijańską tradycją i kulturą.

dr Magdalena Rycak
radca prawny | attorney-at-law
RYCAK KANCELARIA PRAWA PRACY i HR
RYCAK LABOUR LAW & HR LEGAL FIRM