Fala politycznej polaryzacji dotarła do Niemiec, które do tej pory uchodziły w Europie za wzór politycznej stabilności i umiaru. Rolnicy, mimo kilkunastostopniowych mrozów, zablokowali drogi w całym kraju. Tysiące z nich wjechały ciągnikami do Berlina. Do protestu przyłączyli się m.in. kolejarze i kierowcy ciężarówek, a sympatyzują z nimi również inne grupy. Według „Bilda” poparcie dla protestu deklarowało 69 proc. badanych. W tym tygodniu rolnicy usiedli do rozmów z rządem. Dziś upływa termin wyznaczony przez rolnicze związki na osiągnięcie porozumienia – w innym razie protesty mogą zostać wznowione.

W tle niepokojów są kontrowersje związane z polityką klimatyczną i kosztami transformacji. Obawy i poczucie przytłoczenia obciążeniami związanymi z Zielonym Ładem – choć nie w tak spektakularny sposób – dawały o sobie za Odrą znać już wcześniej, m.in. podczas prac nad regulacjami dotyczącymi instalacji grzewczych opartych na gazie i olejach opałowych. Oliwy do ognia dolała listopadowa decyzja Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował legalność planów przesunięcia na rzecz transformacji niewykorzystanych środków z funduszu covidowego – według sędziów było to próbą ominięcia konstytucyjnego limitu zadłużenia. Rezultat? Konieczność szybkiego znalezienia 60 mld euro w budżecie poprzez cięcia i podwyżki podatków. Jedną z grup, które „zrzucą się” na załatanie dziury budżetowej, mieli być właśnie rolnicy. Rząd chce odebrać im ulgi na zakup diesla do pojazdów i maszyn rolniczych.

Berlin liczy, że napięcia ostatecznie uda mu się rozładować, np. poprzez mechanizm Klimatgeld, czyli nowego świadczenia klimatycznego, kompensującego nowe koszty dla obywateli, ale ten miałby wejść w życie dopiero za trzy lata – równolegle z unijnymi opłatami za emisje z transportu i budynków. Tymczasem dziś wszystko wskazuje na to, że jeśli nawet ten kryzys uda się ugasić, lada chwila wybuchnie następny. Notowania gabinetu Olafa Scholza i tworzących go ugrupowań są na historycznie niskich poziomach. Rośnie za to poparcie dla partii protestu: narodowo-konserwatywnej Alternatywy dla Niemiec i socjal-narodowej inicjatywy Sahry Wagenknecht. Według styczniowego sondażu pracowni INSA mogą one liczyć wspólnie na niemal jedną trzecią głosów. Mniej uzyskały w tym samym badaniu trzy ugrupowania koalicyjne: SPD, Zieloni i liberalna FDP, której poparcie oscyluje już na granicy progu wyborczego.

Według wielu ekspertów decyzje niemieckich władz w sprawie ulg dla rolników są zasadne. Ekonomiści, którzy w tym tygodniu wzięli udział w debacie w niemieckim parlamencie, przekonywali, że obecny system subsydiów paliwowych dla rolnictwa jest nie do utrzymania, a branża ta była do tej pory uprzywilejowana pod względem ponoszenia kosztów emisji – nie podlega bowiem ani unijnemu systemowi ETS, ani krajowym opłatom za emisje CO2 – a utrata ulg nie stanowi „egzystencjalnego zagrożenia” dla gospodarstw. Obecne rozwiązania są w dodatku – ich zdaniem – skonstruowane w sposób regresywny, premiując największe przedsiębiorstwa. Rolnicy bronią się, wskazując, że dziś nie mają alternatyw dla stosowania diesla. Ale nawet jeśli w sporze tym rację mają eksperci, nie ma to większego znaczenia: rząd tę potyczkę przegrał, i to na własne życzenie – wskutek nieumiejętnej komunikacji i postawienia rolników przed faktem dokonanym.

Z podobnym ryzkiem mierzy się Polska, przy czym głównym punktem zapalnym jest w naszym przypadku oczywiście węgiel. Polaryzacja stanowisk w sprawie energetyki i klimatu już jest faktem i przejawia się nawet wewnątrz obecnego rządu. Z jednej strony mamy środowiska eksperckie, które w większości nie pozostawiają złudzeń: już wysokie koszty utrzymania sektora węglowego będą rosnąć coraz szybciej. Z drugiej górnicze związki, które o ustępstwach nie chcą słyszeć. A jest jeszcze trzecia strona: politycy, którzy przede wszystkim chcą unikać ryzyka. To mieszanka wybuchowa.

Zagrożenie długo tłumioną eksplozją hodowali przez lata politycy Zjednoczonej Prawicy. Zwodzili górników i opinię publiczną zapewnieniami, że są w stanie ochronić ich przed skutkami przyjmowanych unijnych regulacji. Ich spuścizną jest znaczna część zapisów podpisanej z górnikami umowy społecznej, na czele z obietnicą rozłożenia procesu pożegnania z kopalniami aż do 2049 r. Teraz grozi nam w tej dziedzinie źle pojęta ciągłość, bo rząd Donalda Tuska – ustami szefowej resortu przemysłu Marzeny Czarneckiej – czyni z notyfikacji wątpliwego dokumentu przez KE priorytet przed nadchodzącym cyklem wyborczym, deklarując zarazem jawnie sprzeczne z tym celem wejście do głównego nurtu Unii i „zielone przyspieszenie”. Otwarcie uczciwej komunikacji z sektorem węglowym znów musi poczekać.

Czas wcale nie działa na korzyść rządu i spokoju społecznego. Kolejne lata zwłoki nie zwiększą gotowości górników do ustępstw ani nie ułatwią rządowi zmiany frontu. Mogą za to spowodować, że problemy polskiej energetyki rozleją się na inne grupy – np. za pośrednictwem rosnących cen energii. I sprawić, że to, czy eksperci mają rację co do konieczności transformacji, nie będzie Polaków obchodziło. Czas na nowy kompromis między realiami rynkowo-regulacyjnymi a transformacyjną sprawiedliwością jest dziś, zanim niezadowolenie osiągnie masę krytyczną. ©℗