Rafał Lorek, w artykule opublikowanym 19 stycznia w DGP, przekonuje, że dodatkowy podatek bankowy ma sens ekonomiczny. Argumenty, jakie w tej kwestii prezentuje, można podzielić na dwie grupy.
Pierwsza z nich to zbiór ludowych mądrości, takich jak: „ważne, żeby były one mądrze ustawione” (o podatkach), „nie wiadomo, ale może warto spróbować” (o tym, czy to, że podatki natychmiast trafią do sektorów innych niż bankowy, będzie wystarczającym impulsem, aby utrzymać taki obieg środków w dłuższym terminie) i „od czegoś trzeba zacząć” (o najwyższej w UE stawce podatku w wysokości 0,44 proc. aktywów).
Druga grupa argumentów to tezy, które wprawdzie mogą elektryzować i prowokować odbiorców, ale rzadko są prawdziwe. Coś jak miejskie legendy. Autor dowodzi, że im większy bank, tym większa pewność, że zostanie uratowany za pieniądze podatników, bo środki w BFG z pewnością nie wystarczą. Jednak od ponad 20 lat banki w Polsce nie były ratowane za pieniądze podatników, lecz klientów banków i taki model jest wdrażany w całym cywilizowanym świecie. Natomiast podatek, który Rafał Lorek tak zachwala, takie ryzyko zwiększa, bo tylko największe banki są w stanie znieść tak wysokie obciążenia. Analitycy są zgodni, że doprowadzą one do konsolidacji sektora, czyli po prostu mniejszej liczby, ale za to większych banków.
Zdaniem Rafała Lorka sektor bankowy jest bardzo uprzywilejowany. Fakty są jednak takie, że jest to jedna z najbardziej obciążonych regulacjami i daninami działalności gospodarczych. W dodatku w ostatnim czasie banki zostały mocno obciążone m.in. kosztami ratowania SKOK-ów i SK Banku. W najbliższej przyszłości będą zaś musiały ponieść wielomiliardowe koszty wdrożenia regulacji unijnych w obszarze kapitałowo-płynnościowym (a w przypadku banków spółdzielczych – budowy systemu ochrony instytucjonalnej), zwiększonego zasilenia BFG i tworzenia nowego funduszu uporządkowanej likwidacji i restrukturyzacji.
Według Rafała Lorka przywilejem banków są nielimitowane zyski. „Nielimitowane” (prawem, jak rozumiem) nie oznacza „nieograniczone”, bo zyski przedsiębiorstw w gospodarce rynkowej są ograniczone przez konkurencję i popyt. Nie rozumiem, dlaczego nielimitowane prawem zyski są według niego przywilejem, skoro dotyczy to wszystkich przedsiębiorstw (z niewielkimi wyjątkami). Zresztą w przypadku banków zyski te, nawet z prawnego punktu widzenia, są bardziej ograniczone niż w innych przedsiębiorstwach, bo wiele regulacji poważnie ingeruje w przychody banków (np. poprzez limit wysokości odsetek) i podnosi ich koszty, co oczywiście ujemnie wpływa na zysk. Co więcej, to właśnie z tych zysków banki budują fundusze własne, które są gwarantem bezpieczeństwa depozytów, dzięki czemu może rosnąć akcja kredytowa.
Drugim przywilejem, na jaki wskazuje Rafał Lorek, jest niższe ryzyko bankructwa niż w innym biznesie. Tak w istocie jest, tyle że przede wszystkim to przywilej dla deponentów. Nie jest, a ściślej nie powinien to być przywilej adresowany do banków czy bankowców. Dlatego na świecie regulatorzy i nadzorcy wypracowują rozwiązania, które mają zapobiegać temu, że banki będą z tego powodu działały ryzykownie. Zresztą to mniejsze ryzyko dotyczy bankructwa na poziomie instytucji i w rozumieniu formalnym. Jeśli odejść od bankructwa rozumianego w taki formalny sposób, widzimy, że od 2009 r. w bankach straciło pracę 7 tys. osób (nie tylko szeregowych pracowników). To tak, jakby z rynku zniknęło kilka mniejszych banków. Jak widać, sami bankowcy nie są chronieni przed negatywnymi konsekwencjami gorszej koniunktury.
Według Rafała Lorka podatek „ma taką korzyść, że ma on spowodować transfer części zysków sektora bankowego do szerokiej części społeczeństwa (głównie poprzez program 500 plus)”. Trudno uwierzyć, że pisze to ekspert od inwestowania. Banki w znakomitej większości dysponują przecież nie swoimi środkami. Nie da się więc tak po prostu coś z nich zabrać i przełożyć gdzie indziej, nie naruszając jednocześnie dobra ich interesariuszy: deponentów, kredytobiorców i akcjonariuszy, w tym drobnych ciułaczy inwestujących na giełdzie czy poprzez fundusze inwestycyjne, a także przyszłych emerytów, którzy poprzez fundusze emerytalne są już drugim największym właścicielem banków. Od maja 2015 r., gdy uprawdopodobniły się zapowiedzi wprowadzenia podatku, sami akcjonariusze stracili na swoich udziałach w bankach 33 mld zł, czyli 1/3 wartości. Nawet ci, którzy otrzymają 500 zł na dziecko, zapłacą więcej za kredyty mieszkaniowe i usługi bankowe.
Powołując się na przykład Węgier i reszty Europy, w której akcja kredytowa ledwo zipie od wielu lat, a także Polski, gdzie nawet przed wprowadzeniem dodatkowego podatku jest ona niska, Rafał Lorek sugeruje, że nowa danina nie może mieć znaczącego wpływu na akcję kredytową. To prawda, że w Polsce nie rośnie ona już tak szybko jak przed kryzysem, ale w trakcie kryzysu i tak wzrosła u nas najbardziej ze wszystkich państw unijnych. Poza tym jest już wystarczająco dużo badań naukowych i analiz, które potwierdzają, że dodatkowe podatki bankowe nie tylko powodują wzrost cen usług bankowych, lecz także istotnie zmniejszają akcję kredytową. Zamiast odwoływać się do różnych ludowych mądrości i legend miejskich, warto się z nimi zapoznać.
Artykuł wyraża osobiste poglądy autora, a nie instytucji, z którymi jest związany.