Mamy czas formowania rządu. Wkrótce w ministerialnych gabinetach pojawi się wiele nowych lub dawno tam niewidzianych postaci. A wraz z nimi pytanie: Czy polityk powinien być mądry?
Mamy czas formowania rządu. Wkrótce w ministerialnych gabinetach pojawi się wiele nowych lub dawno tam niewidzianych postaci. A wraz z nimi pytanie: Czy polityk powinien być mądry?
W pierwszej chwili odpowiadamy, że tak. Często się mówi, że w demokracji władza polityczna to mniej lub bardziej dokładne odbicie społeczeństwa. A skoro tak, to nie chcemy, by naszym odbiciem był półgłówek. Który nie daj Boże skompromituje nas brakiem ogłady (nie tylko intelektualnej) na międzynarodowych salonach. W tyle głowy jest też jakaś forma tęsknoty za merytokracją. Rządami ludzi mądrych, których reszta społeczeństwa mogłaby podziwiać i się na nich orientować. Choć trzeba przyznać, że ta tęsknota jest dziś już cieniem tego, czym była na początku lat 90.
Nieco inaczej widzi to brytyjski publicysta Chris Dillow, który opisał właśnie cztery powody, dla których – dla naszego dobra – polityk nie powinien być tytanem intelektu. A nawet lepiej, żeby nie był. Po pierwsze – wysokie IQ bardzo często prowadzi do nadmiernej pewności siebie. To duży problem również w biznesie. Co pokazali w swojej pracy z 2010 r. Sebastian Müller i Martin Weber, ekonomiści z uniwersytetu w niemieckim Mannheim. Badając zachowania inwestorów, skupili się już nawet nie na ich ogólnej inteligencji, lecz na czymś, co nazwali „biegłością finansową” (financial literacy). Mówiąc w największym skrócie, najpierw wysłali badanym inwestorom zestaw pytań dotyczących rynków finansowych, a potem sprawdzali, czy „mądrale” wypadają inaczej niż „głuptasy”. Okazało się, że wielkich różnic nie ma. Owszem, ci mądrzejsi często zyskiwali na znajomości historycznych trendów, ale zazwyczaj tracili przewagę, przepłacając za fundusze, które w ich opinii były inteligentnie zarządzane. Znów gubiło ich coś, co psychologowie społeczni nazywają pułapką nadmiernej pewności albo iluzją kontroli. To częsta przypadłość ludzi inteligentnych, którzy są przekonani, że ich intelekt pozwala im rozumieć więcej z otaczającego świata. I bywa ona nieraz zgubna. Tak w biznesie, jak i w polityce. Pomyślmy choćby o Leszku Balcerowiczu, który zdołał przekonać resztę klasy politycznej do swojej spójnej opowieści o pozbawionej alternatywy terapii szokowej. Co przez całe lata blokowało drogę do jakiejkolwiek korekty przyjętej na początku lat 90. filozofii polskiej transformacji.
Drugi powód, o którym pisze Dillow, to pokusa elitaryzmu. Bo inteligencja i dobre wykształcenie zazwyczaj idą w parze z (wypowiedzianym bądź nie) poczuciem wyższości. W Polsce z powodu trwających prawie pół wieku doświadczeń z trochę antyinteligenckim PRL może tego (jeszcze) tak nie widać, lecz w krajach takich jak USA czy Wielka Brytania jest to zjawisko nagminne. Tam dobre wykształcenie albo wysokie IQ potrafią być dla polityka prawdziwym balastem. Prowadzącym do faktycznej utraty kontaktu z tym, co myśli i czuje gros wyborców. Albo przynajmniej do tego, że polityka inteligenta można łatwo o taki (prawdziwy bądź domniemamy) elitaryzm oskarżyć. W III RP ofiarą tego procesu padła Unia Demokratyczna. Szczycąca się swoją „profesorskością” i mocno nim resztę społeczeństwa irytująca.
Po trzecie, polityka to dziedzina, która tylko do pewnego stopnia opiera się na trafnej analizie wyzwań czy zagrożeń. Ale sukces i porażka dużo bardziej zależą tu raczej od miękkich umiejętności interpersonalnych. Nawiązywania dobrych relacji i umiejętności przekonywania do swoich racji. A tego nie robi się tylko przy pomocy IQ. A ważniejsza jest choćby inteligencja emocjonalna (EQ). I cały zestaw miękkich umiejętności, co dobrze pokazał kilka lat temu w głośnym tekście „Hard Evidence on Soft Skills” (Twarde dowody na miękkie kompetencje) ekonomiczny noblista z Chicago James Heckman.
I wreszcie powód czwarty. Demokratyczna polityka – zwłaszcza jej komunikowanie – to dziedzina, w której sprawdzają się proste komunikaty. A nie skomplikowane intelektualne piruety. Nieprzypadkowo w wyborach 1990 r. Lech Wałęsa pokonał Tadeusza Mazowieckiego. A Jarosław Kaczyński swój sukces zawdzięcza nie subtelnym analizom (do których jako inteligent jest oczywiście zdolny), lecz prostym narracjom: o IV RP, układzie, a ostatnio o przechwyceniu państwa przez klikę PO. To działa nawet w takich dziedzinach, jak regulacje finansowe. Tak przynajmniej twierdzą autorzy raportu przygotowanego niedawno przez Bank Anglii. Dowodzący, że przy konstruowaniu nowego ładu dla instytucji bankowych lepiej mocno wymachiwać brzytwą Ockhama. Wycinając (gdzie się tylko da) to, co skomplikowane, i pracowicie upraszczając.
Pisząc te słowa, nie wiem jeszcze, jakie nazwiska zobaczymy w nowym polskim rządzie. Przekaz tego tekstu powinien być jednak następujący: nie lękajcie się! Nawet jeżeli zobaczycie u władzy nudziarza czy postać o wątpliwej kondycji intelektualnej, z którą niekoniecznie chcielibyście utknąć przy jednym stole na długiej proszonej kolacji. ©?
Zmiana rządu stała się faktem. Wkrótce w ministerialnych gabinetach pojawi się wiele nowych lub dawno tam niewidzianych postaci. A wraz z nimi pytanie: Czy dobry polityk powinien być mądry?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama