Żądanie od wszystkich firm farmaceutycznych, żeby wydawały bardzo duże pieniądze na badania chorób czy leków, które nie mają wysokiej stopy zwrotu, jest nie na miejscu – mówi Mieczysław Starkowicz, prezes zarządu Synthaverse (dawniej Biomed-Lublin).

Pod koniec czerwca poinformowaliście o zmianie nazwy. Po co rozpoznawalna firma medyczna z prawie 80-letnią tradycją decyduje się na rebranding?

Sama idea rebrandingu i zmiany tożsamości na rynku farmaceutycznym nie jest niczym nowym. Powiedziałbym nawet, że to podążanie z duchem czasu. Każda firma w nazwie i swojej misji musi spełniać obietnicę, którą składa przed partnerami biznesowymi i rynkiem inwestorskim. Nasza pełna nazwa brzmiała „Biomed-Lublin Wytwórnia Surowic i Szczepionek”, a zważywszy na fakt, że nie produkujemy żadnych surowic, a szczepionkę wytwarzamy jedną, mogło to być mylące dla naszych partnerów biznesowych. Lokalność jest używana jako wyróżnik w innych segmentach rynków, np. w produkcji wody mineralnej lub wina. A samego „Biomed” nie bylibyśmy w stanie zarejestrować, bo istnieją w Polsce jeszcze dwa inne Biomedy, z którymi nie mamy żadnego powiązania kapitałowego.

Stanęło więc na angielsko brzmiącym Synthaverse.

Nazwa Synthaverse to połączenie dwóch idei: syntezy i różnorodności. Synteza odnosi się do procesu łączenia różnych komponentów w celu stworzenia czegoś nowego i innowacyjnego, podczas gdy różnorodność sugeruje różne podejścia i perspektywy. Zmiana szyldu była też elementem nowego otwarcia. Jesteśmy firmą z długą historią, czasem dosyć trudną. Chcieliśmy postawić kreskę. Nie odcinamy się od przeszłości, ale jesteśmy już inną organizacją niż jeszcze kilkanaście miesięcy temu.

Złośliwi mówią, że przyczyną rebrandingu było fiasko prac nad hucznie zapowiadanym polskim lekiem na COVID-19.

Ta sprawa faktycznie się za nami ciągnie. Kiedy zostawałem prezesem spółki w sierpniu 2022 r., podkreślałem, że ta historia jest już zamknięta. Pojawiła się pewna szansa, spółka stała się beneficjentem sytuacji pandemicznej, ale na końcu nie wyszło. Każdy ma prawo popełniać błędy i nie chciałbym, abyśmy byli już zawsze z tym kojarzeni. Wyciągnęliśmy wnioski i idziemy dalej.

Wróćmy na chwilę do tamtej historii. Badania kliniczne ostatecznie pogrzebały szansę na powstanie leku z osocza ozdrowieńców. Wyniki nie wykazały różnic w ocenianych parametrach u osób leczonych i nieleczonych immunoglobuliną. Jakie wnioski państwo wyciągnęli?

Tamta historia była wynikiem nadzwyczajnej sytuacji na świecie, co definiowało też podejście wielu rządów i ludzi biznesu do firm farmaceutycznych. Krótko mówiąc, łapano się każdej nadziei, także tej płonnej. Wnioski są takie, aby w swoich działaniach koncentrować się na tym, co się umie najlepiej. Możemy robić fantastyczne leki, mamy swój segment rynku, swoje szczepy bakterii, swoje ekspertyzy i tego będziemy się trzymać.

W pana ocenie informacja o „skutecznym polskim leku na COVID-19” nigdy nie powinna była się pojawić w przestrzeni publicznej?

Nie powinna była. Ale mówię to z dzisiejszej perspektywy, kiedy wiemy już, jak ta historia się potoczyła.

To ważna deklaracja, także ze względu na to, co wydarzyło się na giełdzie. Kurs Biomedu w marcu 2020 r. plasował się na poziomie 1 zł. Po tamtej zapowiedzi wzrósł do 20 zł, momentami nawet do 30 zł. Ktoś na tej historii zarobił, i to niemało.

Mogę pana zapewnić, że ja w tym wydarzeniu nie uczestniczyłem. Jestem zwolennikiem wyceny fundamentalnej i dla mnie tamta informacja niczego nie zmieniła w ocenie spółki. Inwestorzy, którzy wtedy zainteresowali się Biomedem, kupowali nadzieję. Przyszedłem do firmy po to, aby realnie coś zmienić i zbudować pozycję spółki od środka.

Jak spółka zamierza się uchronić przed powtórką takiej sytuacji w przyszłości?

Odrobiliśmy lekcję. Nasza komunikacja giełdowa jest powściągliwa, niemniej jednak dokładnie opisujemy to, co dzieje się w spółce. Staramy się także pozyskać inwestorów, którzy zostaną z nami na dłużej i będą nas wspierać w rozwoju. Od tamtego czasu zmienił się również management. Osoby na kluczowych stanowiskach, które obecnie są w firmie, mają ogromne doświadczenie farmaceutyczne i biotechnologiczne. W spółkach takich jak Synthaverse znajomość rynku jest wymagana od większości osób zarządzających, także od prezesa. Krótko mówiąc, trzeba być ekspertem.

Pan na fotelu prezesa zasiada już prawie rok. Na stronie internetowej czytam, że „Synthaverse to firma, w której DNA determinuje synteza różnorodnych idei i podejść do farmacji, w celu poszukiwania przełomowych innowacji, które przesuwają granice medycyny”. W październiku 2022 r. mówił pan jednak, że pod pana kierownictwem „spółka na pewno nie będzie angażowała sił w poszukiwanie innowacyjnych terapii”. To jak to jest, szukacie tych innowacji czy nie?

Przesuwanie granic nie musi polegać tylko na szukaniu nowych terapii lub molekuł. Są inne metody, np. opracowywanie nowych zaleceń do terapii już istniejących, zapewnianie większej dostępności produktów na ciężkie choroby. I to staramy się robić.

Pana zdaniem firmy działające w branży farmaceutycznej nie powinny łożyć na badania i rozwój, także w tych dziedzinach, które na pierwszy rzut oka nie wydają się najbardziej dochodowe?

Będę tutaj brutalny – mogą, ale nie powinny robić tego w stu procentach. To trochę tak, jak byśmy wymagali od producentów samochodów, aby ich pojazdy były dostępne za darmo dla tych, którzy nie są w stanie kupić sobie samochodu. Produkcja leków to także jest biznes. Żądanie od wszystkich firm farmaceutycznych, żeby wydawały bardzo duże pieniądze na badania chorób czy leków, które nie mają wysokiej stopy zwrotu, jest nie na miejscu. Jest natomiast wąska grupa firm, które się specjalizują w chorobach rzadkich, i to one mają doświadczenie i wiedzę, aby zapewnić dostępność tego typu terapii. Tylko potem w prasie mamy do czynienia z krytyką, że ktoś sprzedaje najdroższy lek świata po 600 tys. zł.

A ta krytyka jest nie zasadna?

Moim zdaniem jest to brak zrozumienia. Jeżeli ktoś ponosi duże nakłady na badania, to ma prawo oczekiwać zwrotu z inwestycji. Bardzo nie lubię traktowania zdrowia publicznego jako czegoś, co jest wyjątkowe. Mamy np. sprywatyzowany cały segment stomatologii czy też medycyny estetycznej, a oczywiście inną sprawą jest kwestia dobrych systemów ubezpieczeniowych i dostępność tych leków.

Jak słyszę, że ktoś musi zapłacić za lek 600 tys. zł, to mam jednak wrażenie, że coś w tym systemie działa nie tak, jak powinno.

Trzeba wziąć jednak pod uwagę, że firma musiała wydać 2 mld zł, aby ten lek rozwinąć i wyprodukować.

Dziwnym trafem na końcu roku firma i tak zaraportuje ogromny zysk netto.

Motorem napędowym postępu są chciwość, tutaj w dobrym tego słowa znaczeniu, oraz zysk. Gdy mieliśmy do czynienia z systemem, w którym chciwość i zysk nie stanowiły priorytetu, to żyliśmy w socjalizmie. Nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Trzeba oczywiście zapewnić ten lek pacjentom. Ale tutaj główną rolę odgrywają rządy i płatnicy, tacy jak NFZ. Zadanie firm farmaceutycznych kończy się na wyprodukowaniu leku.

Czy kiedy spółka decyduje się na działalność w tak wrażliwej branży jak zdrowie publiczne, nie powinna brać na siebie dodatkowych obowiązków?

Firmy farmaceutyczne i tak biorą na siebie olbrzymią odpowiedzialność związaną z bezpieczeństwem wytwarzania i stosowania leków. Rynek jest bardzo mocno regulowany. Wydajemy ogromne pieniądze na monitorowanie działań niepożądanych i zapewnienie tego, aby każdy kolejny wytworzony produkt był zawsze tej samej, najwyższej jakości. Trudno w tym wszystkim narzucić dodatkowy obowiązek związany z ceną.

Na waszej stronie reklamowej czytam, że „Synthaverse to lider w swojej branży, który tworzy przyszłość i dba o zdrowie obecnych i następnych pokoleń”. Może warto dodać gwiazdkę, że robi to tylko wtedy, gdy jest to dla niej opłacalne.

Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby nie było to opłacalne? Inwestorzy raczej nie inwestowaliby w spółki, które mówiłyby, że nie chcą zarabiać pieniędzy. Jeżeli chcielibyśmy być organizacją charytatywną, tobyśmy nią byli. Ale wtedy nie znajdowalibyśmy się na giełdzie.

Wszystko rozbija się tutaj o skalę tych wydatków i dysponowanie zyskiem. Ile Synthaverse wyda w tym roku na badania i rozwój?

Zdecydowanie powyżej średniej, która w przemyśle farmaceutycznym wynosi 8–10 proc. obrotu. Budujemy centrum badawczo-rozwojowe, rozbudowujemy zakłady produkcyjne. Te inwestycje są dla nas dużym obciążeniem. I robimy to po to, aby zwiększyć dostępność Onko BCG (lek wykorzystywany przy leczeniu nowotworu pęcherza moczowego – red.) dla pacjentów na całym świecie.

Jednym z głównych planów spółki jest eksport Onko BCG za granicę. Do 2025 r. chcecie zarejestrować lek we wszystkich krajach unijnych. Uda się?

Lek jest już zarejestrowany w Niemczech i Szwajcarii. Proces rejestracji trwa w Holandii, we Francji i w Rumunii. Wkrótce podobne procedury rozpoczną się także w innych krajach Europy. Obecnie jest to nasz sztandarowy projekt i właśnie jego realizacji ma służyć rozbudowa mocy produkcyjnych. Zapadalność na raka pęcherza moczowego w Europie wzrasta, a już teraz część pacjentów nie ma dostępu do terapii Onko BCG. Planujemy, że w I kw. 2026 r. będziemy już po rejestracji w wielu krajach Europy i zaczniemy realizować dostawy na rynki Europy Zachodniej.

Na rozbudowę linii produkcyjnej i budowę centrum badawczo-rozwojowego Synthaverse dostała dotację ze środków publicznych. Jednocześnie deklarują państwo, że spółka obecnie koncentruje się na ekspansji na rynkach zagranicznych. Jaki interes ma polski pacjent, aby ze swoich podatków wspierać tę działalność?

Większa sprzedaż towarów za granicą powoduje, że rośnie wartość firmy, a wraz z nią suma podatków, które odprowadzamy w Polsce. Dodatkowo tworzymy nowe miejsca pracy, wspieramy polską naukę – korzyść jest więc olbrzymia. Zwiększone moce produkcyjne jeszcze bardziej zabezpieczą też polski rynek. Dziś jest tak, że priorytetowy jest dla nas rynek polski. Natomiast rynki międzynarodowe są motorem rozwoju i wzrostu wartości Synthaverse, a to jest najważniejsze dla naszych inwestorów. ©℗

Rozmawiał Marek Mikołajczyk