Zbyt szybki wzrost gospodarczy, zbyt małe doświadczenie inwestorów i niekonsekwentne działania władz w Pekinie spowodowały, że załamanie było nieuniknione. I że rozleje się na cały świat
Czarny poniedziałek na giełdzie w Szanghaju. Co warte uwagi, tego zwrotu użyła nawet rządowa agencja Xinhua. Wczoraj Shanghai Composite, główny indeks tamtejszej giełdy, poleciał o 8,5 proc. w dół, co było najgorszym jednodniowym spadkiem od 2007 r. Około 80 proc. notowanych spółek potaniało o 10 proc., czyli osiągnęło maksymalny dzienny limit. A wraz z trwającą od pięciu tygodni bessą wczorajsza przecena oznacza, że Shanghai Composite jest na poziomie z początku stycznia. A więc cały tegoroczny wzrost już wyparował. Na dodatek nie widać przesłanek wskazujących na odwrócenie trendu.
Spadki w ChRL wywołały reakcję łańcuchową na całym świecie. O kilka procent spadły inne główne parkiety w Azji, Europie i USA. Wprawdzie udział zagranicznych inwestorów na chińskiej giełdzie jest niewielki, więc bezpośrednio tracą tylko Chińczycy, ale problem w tym, że ostatnio nie było praktycznie tygodnia, by i z realnej gospodarki nie przychodziły słabe dane. A to już ma duże przełożenie na inne rynki, szczególnie dalekowschodnie. Co z kolei skłania do szukania analogii z kryzysem azjatyckim z lat 1997–1998.
Różni c a jest oczywiście geograficzna. Wtedy źródłem i główną ofiarą kryzysu były kraje Azji Południowo-Wschodniej – Tajlandia, Indonezja czy Malezja, zaś Chiny – poza ogólnym spadkiem zaufania do regionu – praktycznie nie ucierpiały. Podobne do obecnej sytuacji były natomiast przyczyny zapaści: duża ilość kapitału spekulacyjnego, narastanie bańki na giełdzie, często przy użyciu pożyczonych środków, sztuczne utrzymywanie sztywnego kursu lokalnych walut do dolara, co wobec rosnącej w siłę amerykańskiej waluty doprowadziło na skraj bankructwa kraje Azji Południowo-Wschodniej .
Chiny wprawdzie w ostatnich dniach dwukrotnie zdewaluowały juana, ale nadal to nie rynek określa jego kurs, zaś bańki na giełdzie i rynku nieruchomości wyglądają na równie niebezpieczne jak wówczas.
W czasie kryzysu azjatyckiego indeksy giełd w najmocniej dotkniętych nim krajach spadły w ciągu niespełna roku po 54–64 proc. W Chinach od początku spadków, czyli od 12 czerwca, Shanghai Composite stracił na wartości 37 proc. Jeśli analogia jest trafna, spadki będą trwały.
Trwające od połowy czerwca spadki na chińskiej giełdzie, których dotychczasową kulminacją był wczorajszy „czarny poniedziałek”, nie powinny być zaskoczeniem. Chiński rynek papierów wartościowych pod wieloma względami nie jest jeszcze dojrzały, a interwencje państwa, w dodatku niekonsekwentne, tylko pogarszają sytuację. Problem w tym, że konsekwencje ewentualnego krachu – bo na razie wciąż jest to znacząca korekta – będą poważniejsze niż utrata oszczędności przez miliony Chińczyków.
Choć giełda w Szanghaju należy do największych i najważniejszych na świecie, nie jest duża w stosunku do rozmiaru całej chińskiej gospodarki. Podstawę tej ostatniej wciąż stanowią wielkie
przedsiębiorstwa państwowe, które nie są notowane na giełdzie i które niekoniecznie muszą dbać o wyniki finansowe. – Chińska giełda oderwała się od realnej gospodarki kraju. Na dodatek jest w zatrważający sposób przewartościowana – mówi stacji CNN Patrick Chovanec, dyrektor zarządzający funduszu inwestycyjnego Silvercrest Asset Management.
Drugą różnicą, a zarazem słabością chińskiej giełdy, jest niewielki udział inwestorów instytucjonalnych. W przeciwieństwie do parkietów zachodnich przewagę mają osoby prywatne, których liczba w ostatnim czasie bardzo się zwiększyła. Pomiędzy czerwcem 2014 r. a majem 2015 r. w Chinach otwarto ponad 40 mln nowych rachunków, z czego spora część należy do ludzi, którzy nie mają żadnego doświadczenia na giełdzie i którzy widząc zyski u innych, zaciągali pożyczki, by samemu spróbować szczęścia na parkiecie.
Tak duża ilość nowego kapitału spowodowała, że między czerwcem 2014 r. a czerwcem 2015 r. wartość Shanghai Composite wzrosła o 150 proc. Już sam tak duży wzrost w tak krótkim czasie spowodował, że korekta była kwestią czasu, a niewielki związek ze stanem realnej gospodarki i przewaga inwestorów prywatnych powodują, że wszelkie ruchy – zarówno w górę, jak i w dół – są bardziej gwałtowne. Na dodatek w ostatnim czasie coraz częściej także z realnej gospodarki nadchodzą słabe dane, co zaczęło się przekładać na nastroje giełdowe.
Na to nałożyły się niekonsekwentne działania władz. Nadrzędnym celem rządu w Pekinie jest zwiększenie udziału popytu wewnętrznego w PKB kosztem eksportu, a skoro giełda do tego prowadziła, władze w ciągu ostatnich kilku lat rozluźniały regulacje. Jednak gdy sytuacja na parkiecie stawała się coraz bardziej niezrównoważona, z powrotem je zacieśniały i zaczynały interweniować. Tak było w lipcu, gdy po to, aby zapobiec dalszym spadkom, zakazano na pół roku
sprzedaży akcji inwestorom mającym więcej niż 5 proc. udziałów, czy w miniony weekend, gdy próbując zwiększyć popyt, zezwolono na to, by akcje mogły kupować fundusze emerytalne.
Te działania nie przekonały inwestorów, a jedynie wzmogły wrażenie, że władze nie panują nad gospodarką i sięgają po coraz bardziej desperackie środki. – Użycie kapitału z funduszy emerytalnych do podbicia cen na giełdzie stwarza bardzo realne zagrożenie, że bańka giełdowa zmieni się w kryzys emerytalny. Te działania wyglądają na nieprzemyślane i słabo zarządzane. To próba podwyższenia cen akcji niezależnie od konsekwencji – mówi „Guardianowi” Christopher Balding z uniwersytetu w Pekinie.
Te desperackie działania są poniekąd zrozumiałe, bo w grę wchodzi wiarygodność ekipy Xi Jinpinga. Chiński prezydent chce uchodzić za najpotężniejszego przywódcę od czasów Mao Zedonga, tymczasem coraz wyraźniej przegrywa w starciu z gospodarczymi realiami. Nie dość, że PKB wzrasta najwolniej od lat i wątpliwe jest, czy w tym roku osiągnie plan minimum, czyli 7 proc., to jeszcze rządowi nie udaje się – mimo podejmowanych prób – powstrzymać rekordowych spadków na giełdzie. Przy czym nie chodzi tu tylko o kwestię utraty wizerunku, która w Chinach jest bardzo istotna, ale także o to, że chińscy inwestorzy – szczególnie ci, którzy dopiero zaczęli grę na giełdzie – oczekują interwencji państwa.
W internecie w ostatnich dniach pojawiło się mnóstwo wpisów żądających, by władze „coś zrobiły”. Utrata oszczędności albo jeszcze gorzej: pożyczonego kapitału przez kilka czy kilkanaście milionów osób i poczucie, że władze nie stanęły na wysokości zadania, grozi wybuchem niezadowolenia społecznego, a na dodatek może mieć konsekwencje wykraczające poza Państwo Środka. Zagrożeniem dla świata nie są Chiny rozwijające się i bogacące się, lecz Chiny przeżywające załamanie gospodarcze, pełne ludzi bez perspektyw, lecz nadal wydające bardzo dużo na zbrojenie.
Europejskie minus 5 procent
Czarny poniedziałek na giełdzie w Szanghaju stał się czarnym poniedziałkiem na parkietach na całym świecie, w tym w Europie. Silnie wahały się także kursy walutowe oraz ceny surowców. Po spadkach na zasadzie reakcji łańcuchowej przyszła kolej na Stary Kontynent.
Rynki w Londynie, Paryżu i we Frankfurcie zaczęły dzień z ponad 3-proc. spadkiem w stosunku do zeszłotygodniowego zamknięcia, a potem było coraz gorzej. Dno osiągnęły tuż przed godz. 16. Parkiet we Frankfurcie tracił w najgorszym momencie 7,7 proc., a w Paryżu – aż 8,6 proc. Z podobnymi przecenami borykali się inwestorzy w Madrycie, Amsterdamie, Brukseli i Lizbonie. Ostatecznie zachodnioeuropejskie rynki zakończyły dzień, straciwszy po ok. 5 proc.
Stosunkowo najlepiej na tym tle wyglądał niemiecki DAX, który zatrzymał się nieznacznie poniżej 9650 pkt, tracąc 4,7 proc. Ten poziom z punktu widzenia analizy technicznej może jednak oznaczać zapowiedź dalszej przeceny. Jej zakres analitycy wyznaczają na okolice 9000 pkt. Nie lepiej było w Europie Środkowej. Relatywnie mało płynny rynek w Pradze stracił 4,6 proc., lecz sytuację na tamtejszym parkiecie analitycy określili mianem kompletnego chaosu. Giełda w Budapeszcie spadła o 5,6 proc. (podobnie jak nasza), a w Bukareszcie – o ponad 6 proc.
Wczorajsze załamanie giełdowe przełożyło się na notowania walut. Amerykańska waluta nieznacznie umocniła się wobec euro. Bardzo silnie stracił rubel, choć jeszcze w sobotę premier Dmitrij Miedwiediew zapewniał, że wkrótce rosyjska waluta wróci do przedkryzysowych poziomów. Nic bardziej mylnego; kurs dolara osiągnął wczoraj 70 rubli, przede wszystkim ze względu na spadek cen ropy, wywołany obawami przed spadkiem popytu związanym z problemami w Chinach. Wczoraj za baryłkę gatunku WTI płaciło się już mniej niż 39 dol. To ceny z czasów kryzysu 2008–2009. Podobnie było z cenami miedzi, które osiągnęły poziom z lipca 2009 r.