Zdeterminowany przedsiębiorca wciśnie się wszędzie. Od miesięcy zachodnie firmy z nadzieją patrzą na Iran, Kubę czy Zimbabwe. Ale to dopiero początek długiej kolejki krajów kwalifikujących się do biznesowej konkwisty
Szejk Ministrów – tak nazywają Bidżana Namdara Zangene irańscy politycy i ajatollahowie. Postawny sześćdziesięciolatek jest weteranem rewolucji: pierwszy raz wszedł w skład rządu w 1980 r., po wojnie z Irakiem kierował Ministerstwem Budowlanego Dżihadu, kilkakrotnie urzędował też w resorcie odpowiedzialnym za ropę, w latach 90. stawiając na nogi irański przemysł naftowy. Posępna mina, rozpięta pod szyją koszula, w dłoniach sznur modlitewny tasbih to jego znaki rozpoznawcze.
Ale to pozory: Zangene spodobałby się na zachodnich salonach. Zwolennik cięć w przerośniętym aparacie urzędniczym, który zatrudnia znacznie więcej pracowników, niż potrzebuje, mimo rygorystycznych zachodnich sankcji zdołał ściągnąć inwestycje zagraniczne warte kilkanaście miliardów dolarów. Równie dobrze czuje się w salonie Najwyższego Przywódcy, ajatollaha Alego Chameneiego, jak i na lunchu z szefami Volkswagena czy podczas spotkania z przedstawicielami małych i średnich przedsiębiorstw znad Renu. Teraz, w ślad za porozumieniem w sprawie programu nuklearnego realizowanego przez Teheran, ma ochotę pójść za ciosem. – Chcemy podnieść poziom irańskiego eksportu do stanu sprzed nałożenia na nas sankcji – zapowiedział w połowie czerwca. – I chcemy to zrobić w ciągu kilku miesięcy – dorzucił.
Nie tylko on tryska optymizmem. – Pragniemy wzmacniać relacje gospodarcze z wszystkimi krajami w regionie, w tym ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, i zachęcać do wspólnych inwestycji w naszych strefach wolnocłowych – zapewniał kilka tygodni temu, podczas jednej z biznesowych konferencji w Dubaju, Akbar Torkan, doradca prezydenta Hasana Rouhaniego. Władze w Teheranie stworzyły w ostatnich latach siedem rozsianych po kraju stref wolnocłowych oraz kilkanaście innych „specjalnych stref ekonomicznych”, działających w oparciu o przyjazne inwestorom przepisy.
Witajcie w Kapitalistanie
Przed rewolucją w Iranie mieszkało 40 tys. Amerykanów, w większości zajmujących się robieniem interesów w dawnej Persji. Dziś w Stanach Zjednoczonych żyje milionowa diaspora irańska. Po rewolucji interesy z krajem ajatollahów robiły kraje takie jak Francja czy Korea Południowa. Jeszcze kilka lat temu, przed nałożeniem sankcji, Niemcy eksportowali do Iranu towary warte niemal cztery miliardy euro.
Teraz władze w Berlinie liczą, że nie tylko ponownie osiągną taki poziom sprzedaży, ale wręcz go przebiją. Tygodnik „Der Spiegel”, powołując się na urzędników gabinetu wicekanclerza i ministra gospodarki Sigmara Gabriela, podaje, że potrzeby inwestycyjne irańskiej gospodarki sięgają poziomu 100 mld dol. rocznie. To koszt modernizacji infrastruktury, zaspokojenia potrzeb rynku motoryzacyjnego oraz maszynerii przemysłowej, a wreszcie rynku farmaceutycznego. „Jeśli embargo na Iran zostanie stopniowo zniesione w przyszłym roku, wolumen handlu może znacznie przekroczyć sumę 4 mld euro” – prognozuje niemieckie ministerstwo gospodarki.
Nie inaczej jest za Atlantykiem. Na początku kwietnia, w dniu, w którym odtrąbiono sukces rokowań nuklearnych z Teheranem, w biurze Jacka Hayesa w waszyngtońskiej kancelarii Steptoe & Johnson rozdzwoniły się telefony. Dzwonili przedstawiciele dziesiątków firm z pierwszej pięćsetki rankingu magazynu „Fortune”, jak obrazowo opisuje to Hayes. Wszyscy z jednym pytaniem: co sukces negocjatorów oznacza dla robienia interesów w Iranie? – Niewiele, przynajmniej na razie – studził ich zapędy Hayes. – Na razie nie widać takiego poluzowania sankcji, które pomogłoby sektorom bankowemu czy ubezpieczeniowemu, a nawet branży surowców naturalnych. Należy być bardzo ostrożnym – kwituje prawnik.
Trudno się jednak dziwić nerwowości Amerykanów, nie chcą zostać w tyle. Tym bardziej że do tej pory około 300 amerykańskich i międzynarodowych spółek wyprosiło sobie w Waszyngtonie pozwolenia na handel z Iranem, mimo sankcji Białego Domu. Tylko w zeszłym roku administracja Baracka Obamy pozwoliła na wejście na ten środkowoazjatycki rynek około 50 firmom medycznym i farmaceutycznym. Ale są wśród nich też przedstawiciele innych branż: BNP Paribas czy HSBC, spółka Microsoftu zajmująca się technologiami mobilnymi, dom aukcyjny Chritie’s, a nawet Dallas Museum of Art. Z kolei na majowych targach branży naftowej w Teheranie stawili się – obok Rosjan, Chińczyków czy Singapurczyków – również Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy. Ba, Zangene nie ukrywa, że wkrótce chciałby ściągnąć do ojczyzny również amerykańskich nafciarzy, np. z Chevronu.
To jednak może być trudne, przynajmniej dopóki cena ropy dołuje, a banki są obłożone sankcjami, co utrudnia wszelkie przepływy finansowe. Irańczycy nie pozostawiają też większych wątpliwości, że nie będą surowcową alternatywą dla Rosji – koszt wybudowania ropo- i gazociągów na Zachód znacznie przekracza możliwości irańskiej infrastruktury i budżetu. Mimo to w Iranie rządowi oficjele szacują, że w najbliższych miesiącach tylko do sektora naftowego może napłynąć około 80 mld euro inwestycji.
Gorączka opanowała też irańską giełdę. Teherański parkiet wyceniany jest w sumie na 118 mld dol., z czego jedynie 30 mld znajduje się w stałym obrocie. Pojawienie się inwestorskiej międzynarodówki, choć obarczone ryzykiem, że w pierwszym okresie będą to przede wszystkim spekulanci, rozgrzewa Persom krew w żyłach. – Jeden z największych inwestorów w Ameryce spotkał się z nami w połowie kwietnia – relacjonował entuzjastycznie dziennikowi „Financial Times” Ali Saidi, wiceszef nadzoru instytucji finansowych w irańskim odpowiedniku Komisji Nadzoru Finansowego. – Przeznaczył on na inwestycje na rynkach naszego regionu 50 mld dol. Zobaczymy zatem, ile tego kapitału uda się przyciągnąć naszym doradcom do rynku irańskiego – zapowiadał.
Cóż, państwo „szalonych mułłów”, jak jeszcze nie tak dawno nazywali Iran Amerykanie, ma swoje atuty: 80-milionowy rynek wewnętrzny w Iranie, a także bazy wypadowe dla handlu z sąsiadami – Irakiem, Azerbejdżanem czy republikami środkowoazjatyckimi – stoją przed chętnymi otworem. Tyle że to niełatwe zadanie, sami Irańczycy to przyznają. – Ten rynek można porównać do nastolatka, nawet nie młodego mężczyzny – opisuje z charakterystyczną perską emfazą Gholamreza Sulejmani, szef Ghadir, największej firmy inwestycyjnej na teherańskiej giełdzie. – Ale jeśli duże zagraniczne kompanie tu wejdą, mogą liczyć na spektakularne zwroty z inwestycji. Taki rynek nie istnieje już chyba nigdzie indziej na świecie – dodawał.
Wytęskniony karaibski raj
Tak musiał też myśleć Cy Tokmakjian, kanadyjski biznesmen z branży transportowej, który postanowił robić interesy na Kubie. Teoretycznie lepiej nie mógł wybrać: obrazki zdezelowanych limuzyn z lat 40. i 50. to jedna z ikon tego kraju i choć malowniczości nie sposób jej odmówić, z punktu widzenia wyspiarzy rozpadające się gruchoty są jednym z przekleństw życia w raju Fidela Castro. Tokmakjian oferował Kubańczykom transport ludzi i towarów, a na dodatek usługi serwisowe. I zapewne był ze swojej inwestycji zadowolony – do chwili, gdy cztery lata temu do biur jego firmy wpadli urzędnicy i kubańscy policjanci.
Raul Castro od trzech lat piastował stanowisko prezydenta, a właśnie dodawał do niego fotel sekretarza partii – również odziedziczony po Fidelu. Jednocześnie władze w Hawanie postanowiły pokazać rodakom, że aktywnie walczą z korupcją. Stąd rajdy na biura państwowych korporacji i zagranicznych firm, które zainwestowały na wyspie. W ramach operacji w areszcie wylądowali biznesmeni pięciu narodowości plus tłum ich lokalnych współpracowników. Wśród nich znalazł się również Tokmakjian – wkrótce później skazany na 15 lat więzienia na podstawie zarzutów, które rodzina uznała za całkowicie sfabrykowane. Dwaj kubańscy zastępcy menedżera zostali skazani odpowiednio na dwanaście i osiem lat więzienia. Warte około 100 mln dol. przedsiębiorstwo przepadło.
Zaczęła się za to czteroletnia gehenna 74-letniego dziś biznesmena. Tokmakjian wylądował w więzieniu, a w kampanię na rzecz jego uwolnienia zaangażowali się kanadyjscy i amerykańscy politycy, środowiska biznesowe, organizacje praw człowieka. Ostatecznie, w lutym bieżącego roku, Kanadyjczyk wrócił do ojczyzny. Paradoksalnie wolność zawdzięcza najprawdopodobniej odprężeniu między USA a Kubą (dzięki zniesieniu sankcji na karaibski reżim braci Castro więzienia opuścili też schwytani na wyspie agenci USA oraz grupa dysydentów). Paradoksalnie, bowiem proces odprężenia między Waszyngtonem a Hawaną rozbudził w amerykańskim biznesie nie mniejsze emocje niż sukces negocjacji USA – Iran.
Od początku roku za porzuceniem embarga lobbowali po cichu w Kongresie przedstawiciele niemal wszystkich liczących się branż, od telekomunikacji i motoryzacji po amerykańskich farmerów. – Środowiska biznesu od pewnego czasu są przeciwne temu embargu – przyznawała otwarcie Jodi Bond z Amerykańskiej Izby Gospodarczej. Pod tą presją pękali nawet najtwardsi Republikanie. Wystarczyło zresztą spojrzeć na liczby: w 2013 r. amerykański eksport na Kubę ledwie sięgnął poziomu 349 mln dol. (a w najlepszym w ostatniej dekadzie 2008 r. dobił 710 mln dol.).
Tymczasem, według Peterson Institute for International Economics, potencjał jest przeszło dziesięciokrotnie wyższy: eksport na Kubę mógłby być wart 4,3 mld dol. rocznie, a import z wyspy – 5,8 mld dol. rocznie. Na wyspie żyje 11 mln osób (plus dwa miliony Kubańczyków w diasporze w USA), działa 500 tys. drobnych firm, od fryzjerów po warsztaty samochodowe. Średnie miesięczne zarobki? 20 dolarów. Dodatkowo poluzowanie nałożonych na Kubę sankcji mogłoby wzmocnić interesy Amerykanów w całej Ameryce Łacińskiej.
– Zmiany są niepokojące, towarzyszy im mnóstwo silnych emocji – perorował na hawańskiej starówce gubernator Nowego Jorku Andrew M. Cuomo, który w kwietniu ruszył przecierać szlaki na wyspie nowojorskim firmom. W trakcie wędrówek po kubańskiej stolicy nieraz Cuomo usłyszał okrzyki „Jankesi do domu!”. Przyjmował je ze stoickim spokojem. – Myślę, że zmiana jest nieunikniona. To już się dzieje – ucinał. Ten entuzjazm próbują hamować eksperci. – To nie jest żaden Dubaj położony tylko 93 mile od Key West – przestrzegał John Kavulich, doradca U.S.-Cuba Trade and Economic Council. – Zanim cokolwiek z ogłoszonych przez prezydenta Obamę zmian przyniesie zyski, na Kubie musi dojść jeszcze do znaczących zmian gospodarczych i handlowych – dodawał.
A to dopiero początek długiej listy pułapek, jakie pojawią się na drodze każdego biznesmena, który miałby ochotę wejść na dziewicze rynki Kuby czy Iranu. Zacznijmy od tego, że Kubańczycy używają dwóch walut: „peso wymienialne” – nazywanego też „chavito” – które pojawia się, gdy turyści lądują na wyspie i wymieniają swoje dolary. Chavito wymieniane jest w stosunku 1:1. Tymczasem w powszechnym obiegu na wyspie jest peso „zwykłe” – w nim zarabiają miejscowi, w nim dokonywana jest większość rozliczeń. W odróżnieniu od chavito, „zwykłe” peso warte jest niecałe 4 centy. Innego rodzaju zamieszania z walutą można doświadczyć w Iranie: wywodzące się z mongolskiego słowo „toman” oznacza 10 tys. riali i ze względu na dewaluację waluty miejscowi najczęściej posługują się tym słowem w rozliczeniach. Przybysze z Zachodu stosunkowo często mylą „tomany” z „tysiącami”. Cóż, w końcu to tylko jedno zero.
– Kubańczycy nie mają kart kredytowych – dorzuca Sandra Torres, konsultantka firm inwestujących na Kubie i wykładowca School of Business w Miami Dade College. – Muszą jeszcze oswoić się z ideą kredytów oraz tego, że długi należy spłacać. W tej chwili te elementy biznesowej mentalności po prostu na wyspie nie istnieją – podkreśla ekspertka. Wyspiarze posiadają co prawda konta bankowe, ale tu kończy się technologiczne wyrafinowanie: w użyciu są wciąż „książeczki oszczędnościowe”, a sprawdzenie stanu konta wymaga pofatygowania się do banku i rozmowy z „panią z okienka”. Kolejne słabe punkty kubańskiej gospodarki to kompletna nieznajomość zasad w dziedzinie obsługi klienta czy tak podstawowej sprawy, jak punktualne pojawianie się w pracy. Bank Światowy, który skrzętnie sumuje w swoich statystykach koszty zakładania przedsiębiorstwa, liczy konieczne procedury czy szacuje czas potrzebny na ich dopełnienie w 188 krajach świata – na podobne podsumowanie w przypadku Kuby nawet nie próbuje się porwać. Skądinąd w Iranie pokonanie sześciu kolejnych procedur prowadzących do założenia własnej firmy zajmuje dwanaście dni (w Polsce BŚ dopatrzył się czterech procedur, do przebrnięcia w 30 dni).
Premia za ryzyko
Cóż, to wciąż lepiej niż w Zimbabwe (dziewięć procedur, rozpisanych na 90 dni), przynajmniej w teorii. W praktyce bowiem sytuację zagranicznych inwestorów w państwie 90-letniego Roberta Mugabe można porównać do gry w ruletkę. W nękanym politycznymi, gospodarczymi i humanitarnymi kryzysami kraju pozostało jeszcze kilkaset zagranicznych firm. Ale realia, w których funkcjonują, są co najmniej trudne. Przykładowo trzy lata temu rząd w Harare zażądał od zagranicznych właścicieli firm górniczych przepisania 51 proc. udziałów w spółkach na miejscowych partnerów. Dwa lata temu operację powtórzono – tym razem na linii ognia znaleźli się zagraniczni właściciele sklepów i firm handlowych, którzy dostali trzydzieści dni na analogiczną operację. Mugabe nie odpuścił nawet firmom z jednego z nielicznych krajów, które jeszcze traktują go z pewną atencją – Chin. Każdą z operacji poprzedziła kampania propagandowa w zimbabweńskich gazetach: handlowców oskarżono o powszechne braki w zaopatrzeniu, Chińczyków – o zagarnianie zysków z działalności na lokalnym rynku.
Teraz wahadło wychyliło się w drugą stronę. Od kilku miesięcy reżim w Harare zabiega o zagraniczny biznes – ministrowie i ambasadorzy organizują w zachodnich stolicach konferencje, na których prezentują zalety swojego kraju. Na początku tego roku do Zimbabwe pojechała pierwsza od lat brytyjska misja gospodarcza, licząca co prawda zaledwie kilkunastu biznesmenów, ale w tamtejszych realiach to i tak liczba oszałamiająca.
„Idź na uniwersytet lub koledż, ale w gruncie rzeczy to nieważne. Ważne, byś był pośrednikiem w otoczeniu jakiegoś ojca chrzestnego czy Big Dhara (grubej ryby), który sprzedaje paliwa albo diamenty. Upewnij się, że mówisz szybko i liczysz szybko, nie używając kalkulatora. Big Dhara są nieco powolni i potrzebują kogoś, kto szybko dla nich policzy. Sprawna gadka też im zaimponuje” – kpi na swoim blogu poeta i performer Larry Kwirirayi. I dorzuca garść innych porad: używaj trudnych słów „zysk”, „przychód” czy „procenty”; „spraw, by wszyscy się zastanawiali, skąd masz pieniądze na interesy, które robisz”, „gdzieś przed trzydziestką weź udział w jakimś wrogim przejęciu, im większej firmy, tym lepiej”, „zawsze zakładaj wieczorowy garnitur, bez względu na porę dnia, zawsze upewnij się, że widać logo Armani”.
Żart żartem, ale takiego właśnie typu biznesmeni dominują w gospodarce Zimbabwe – i z takimi przychodzi wcześniej czy później rywalizować. W Zimbabwe jednym z potentatów jest Mohamed Iqbal Mahmed, przedsiębiorca, który zbudował swoje imperium na koligacjach rodzinnych oraz dyskretnej pomocy, jakiej udzielał rządowi w Harare w najgorszych chwilach załamania gospodarczego w latach 2006–2007. Na Kubie tego typu strukturą – należącym do wojska biznesowym konglomeratem GAESA – zarządza z kolei zięć Raula Castro, generał Luis Alberto Rodriguez Lopez-Callejas. W Iranie rozległe imperium finansowe posiada Korpus Strażników Rewolucji, który rozdaje karty na wielu rynkach, od przemytu tureckiego piwa po budowę autostrad. Każdy inwestor, który zdecyduje się wejść na rynek, podejmuje też ryzyko konfrontacji z interesami takich lokalnych potentatów.
Dla prawdziwych desperatów pozostają jeszcze inne rynki, takie jak Korea Północna, Gwinea Równikowa, Turkmenistan, Somalia. Z pierwszym z nich zmierzył się swego czasu szwajcarski farmaceuta i biznesmen Felix Abt. Abt otworzył w „kraju zamkniętych drzwi” niewielką firmę, która produkowała podstawowe, tanie leki do powszechnego użycia. Biznes kręcił się jako tako do końca poprzedniej dekady – kiedy to Zachód zaczął nakładać na reżim w Phenianie kolejne sankcje, próbując powściągnąć nuklearne ambicje Kim Dzong Ila, ojca dzisiejszego przywódcy Kim Dzong Una. – Między 2006 a 2009 r. okazało się, że znaczna część chemikaliów koniecznych do produkcji została obłożona embargiem, gdyż można było ich używać do produkcji broni chemicznej – wspominał Abt. Mało tego, portal LinkedIn skasował profil Abta, gdy zorientował się, jaką lokalizację wpisał w swoich danych Szwajcar, a „europejski ubezpieczyciel” anulował polisę Abta. Inny przedsiębiorca, a także wykładowca i działacz społeczny, działający za koreańską żelazną kurtyną – Andray Abrahamian – któregoś dnia dowiedział się, że ze względu na jego kontakty z Phenianem bank Barclay’s odmawia dalszego prowadzenia jego konta.
Ale to jeszcze nie znaczy, że Abt czy Abrahamian nie mają naśladowców. Gdy dekadę temu w Phenianie powstawało pierwsze stowarzyszenie europejskich przedsiębiorców w Korei Północnej, w gronie dwunastu pionierów znalazły się m.in. firma kurierska DHL Express, włoska kancelaria prawna czy niemiecki fundusz venture, zamierzający dostarczać internet zagranicznym firmom na lokalnym rynku. Za nimi podążyli kolejni przedsiębiorcy, choćby francuski Lafarge czy egipski Orascom Telecom, ośmieleni być może obecnością azjatyckich firm – zwłaszcza japońskich i chińskich inwestorów. W sumie zagraniczne inwestycje w 2010 r. szacowano na niemal 1,5 mld dol. Ale, znowuż, to życie na huśtawce: władze w Phenianie raz zdają się luzować warunki dla funkcjonowania prywatnego kapitału czy tworzyć specjalne strefy ekonomiczne, to znowuż ogłaszają walkę z „kapitalistami” i zaniedbują rozpoczęte inicjatywy.
Pokusa jest jednak wielka. Dałoby się ją sprowadzić do frazy: premia za ryzyko. Taką premię zgarnęły firmy, które kilkanaście lat temu zaczęły inwestować np. w spustoszonych kilkudziesięcioletnimi wojnami domowymi Angoli czy Sudanie. Fortuny zgromadzili pierwsi inwestorzy, którzy ośmielili się wejść na rynek liberalizujących się gospodarczo Chin czy Wietnamu. Dzisiaj za perspektywiczne zaczynają uchodzić kraje takie jak Mozambik (gigantyczne złoża gazu) czy Somalia (prawdopodobne złoża ropy na szelfie, a także hodowla bydła czy wytwarzanie węgla drzewnego).
Model, służący za podstawę takich kalkulacji, jest prosty: kończy się konflikt zbrojny i zaczyna eksploatacja surowców (ewentualnie napływają fundusze na odbudowę). Na tym etapie można włączyć się w wyścig po złoża. Wkrótce powstaje klasa nowobogackich, co otwiera rynek dla towarów coraz wyższej jakości, nawet jeśli dotyczy to jednego czy kilku dużych ośrodków w kraju. Inwestycje i gwałtowne bogacenie się nowych elit sprawia, że premia za ryzyko jest wysoka, na poziomie praktycznie nieosiągalnym w krajach rozwiniętych, a od pewnego czasu również w krajach BRIC czy do tej grupy aspirujących. Państwo trafia do grupy frontier markets – ryzykownej, ale lukratywnej, obejmujących dziś zarówno powojenny Mozambik, jak i postkomunistyczną Rumunię czy próbujący wydobyć się z biedy Trynidad i Tobago.
– Kiedyś kraje typu frontier markets były odrzucane jako hazard dla funduszy zajmujących się rynkami wschodzącymi, które chciałyby podkręcić nieco zwroty z inwestycji – komentował na łamach tygodnika „The Economist” Andrew Brudenell, menedżer funduszu frontier equity w banku HSBC. – Teraz są postrzegane jako inwestycje rządzące się po prostu własnymi prawami. Według niego dziś szefowie funduszy emerytalnych czy konsultanci dużych firm inwestycyjnych dopytują nie „czy”, ale raczej „ile” – powinni włożyć we frontier markets. Iran, Korea Północna, Zimbabwe, Kuba – oto frontier markets jutra.