Przypomniała mi się ta kwestia, gdy czytałem czwartkowy felieton Wojciecha Maziarskiego. Publicysta „Gazety Wyborczej” poświęcił go w całości na polemikę z moją krytyką polskiej transformacji. Nie chcę w tym miejscu odpowiadać na wszystkie wątpliwości, bo o transformacji pisałem w Magazynie już wiele razy. I pewnie będę jeszcze pisał nieraz. Odwołam się tylko do jednego fragmentu jego tekstu. Otóż Maziarski nie może się nadziwić, jak można być takim idiotą (jak ja), by nie dostrzegać, że logika polskiej transformacji musiała się opierać na dławieniu pensji i na strachu przed powrotem inflacji. I że inaczej się nie dało.
Ten fragment jest charakterystyczny. Wiąże się on z utrwalonym w Polsce przekonaniem, że inflacja jest największym złem, jakie się może gospodarce przytrafić. Dużo gorszym niż spowolniony wzrost, bezrobocie lub niskie pensje. Nie jest to zjawisko tylko polskie. Wielu ekonomistów – na czele z Paulem Krugmanem – od kilku lat stawia ten problem na powrót w centrum dyskusji gospodarczych. Krugman (i inni postkeynesiści) uważają, że (mniej więcej od końca lat 70.) utrwaliło się w debacie publicznej przekonanie, jakoby „inflacja była tak samo straszna dla wszystkich klas społecznych bez wyjątku”. I dlatego – w interesie całego społeczeństwa – leży walka z nią za pomocą wszelkich dostępnych środków.
Takie stawianie sprawy jest bardzo korzystne, lecz tylko dla najsilniejszych grup społecznych. Głównie tych, które swoje bezpieczeństwo opierają na kapitale, jaki udało im się zakumulować. A w mniejszym stopniu polegają na pracy, z której na co dzień korzystają. Tymczasem inflacja zaczyna zmieniać ten układ sił. Okazuje się, że zgromadzone w przeszłości kapitały zaczynają tracić na wartości. Pojawia się niepewność. Czy dobrze zainwestowałem? Czy nie stracę? A tego nikt przecież nie lubi. Trzeba jednak pamiętać, że po stronie pracy ta sama inflacja wywołuje reakcje odwrotne. W warunkach inflacji pracownicy mają wreszcie okazję, by wymóc podwyżkę na swoich pracodawcach. Do tego dochodzi ożywczy wpływ umiarkowanego wzrostu cen na wzrost gospodarczy.
To napięcie dobrze pokazuje, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zwycięzcy i przedstawiciele klas uprzywilejowanych zawsze będą się bardziej lękali szybkiego wzrostu cen. A im niżej na drabince społecznej – tym ważniejsza będzie sytuacja na rynku pracy. W myśl zasady, że jak jest praca, to i wzrost cen się łatwiej przetrzyma. To dlatego wielu ekonomistów (począwszy od Artura Okuna) tworzyło coś w rodzaju zbiorczych indeksów, do których wrzucali inflację i bezrobocie, i dopiero na tej podstawie wydawali oceny na temat kondycji gospodarki.
Takiej postawy oczekiwałbym również od publicystów. Życzyłbym sobie, żeby oceniając tak złożone zjawiska jak polska transformacja, potrafili spojrzeć z perspektywy szerszej niż tylko swój własny (klasowy – a jakże!) interes i punkt widzenia. Jeżeli Wojciech Maziarski zechce potraktować transformację w ten sposób, gwarantuję, że przestanie się aż tak bardzo dziwić argumentom wszystkich tych, którzy myślą inaczej niż on.
Komentarze (2)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarsze1) bogaci ludzie nie trzymają oszczędności w postaci rulonika banknotów schowanych w materacu czy skarpetce. Lokują w nieruchomości, dzieła sztuki, kamienie szlachetne, kruszce itp. Inflacja im tego nie zżera.
2) inflacja jak najbardziej dotyka nisko opłacanego najemnego, bo wymusza na nim wywieranie ciągłej presji o podwyżkę, którą i tak zje inflacja. Skutkuje to niepewnością jutra, stałym konfliktem z pracodawcą i osłabieniem pozycji negocjacyjnej.
3) Wchodziłem na rynek pracy w roku 1991, gdy inflacja była dwucyfrowa. Byłem wtedy najemnym fizycznym u pewnego nuworysza o agenturalnych korzeniach. Pamiętam doskonale, jak wnerwiała mnie wówczas inflacja. Zarabiałem dwa i pół miliona złotych jesienią 1991 roku. Dało się z tego żyć, zwłaszcza, że mieszkałem jeszcze z rodzicami. Rok później, jesienią 1992 roku pensja 2,5 miliona to już była raczej żenującą. Zarabiałem wtedy 4 miliony w innej firmie.
Problem pierwotny to brak pieniędzy. Pracownicy zarabiający za mało, nie wytwarzają popytu. Gospodarka w Polsce - oparta jest ekwiwalentem systemu niewolniczego, bardzo podobnego do systemu rzymskiego. Biedni niewolnicy lub prekariusze pracujący na latyfundium pana. W takim systemie gospodarka się nie rozwija, bo tania siła robocza jest fajna dla tylko dla latyfundystów, ale z kolei oni nie wytwarzają popytu pozwalającego na zmniejszenie bezrobocia. W Rzymie bezrobotna warstwa zasilała miejską biedotę, karmioną przez Państwo. Pasożytniczy system, żyjący w ciągłym strachu przed buntem. Trwał tak długo, jak długo napływała niewolnicza siła robocza. Jak przestała, padł na pysk.
Polski system ma w sobie ten sam gen. Jakiś intelitentny inaczej projektant tego systemu w latach 90-tych, sam lub za obcą kasę wymyślił, że będziemy konkurować tanią siłą roboczą. Jednocześnie nie przewidział, że w Azji siła robocza jest tańsza, bo jej koszty utrzymania są niższe. Dlatego mamy to co mamy.
Bez pieniędzy nie opłaca się ani robic, a nie produkować. Za to wyzyskiwać się opłaca.