Od Starbucksa przez Amazon i UPS po Hollywood i General Motors – związki zawodowe masowo zaczynają się upominać o podwyżki i poprawę warunków pracy.
Po pandemii, okresie dodatkowego państwowego wsparcia dla bezrobotnych oraz utrzymującej się od lutego stopie bezrobocia poniżej 4 proc. pracownicy w USA coraz śmielej zaczynają się upominać o swoje postulaty. Obecnie przeciwko nieuczciwym w ich ocenie praktykom swojego pracodawcy strajkuje 3 tys. pracowników Starbucksa, 6 tys. zatrudnionych w montowni Boeinga w Wichita w Kansas chce podwyżek o ponad jedną trzecią, o wyższe pensje zabiega też 1,4 tys. w fabryce wagonów w Erie w Pensylwanii. W Kalifornii kierowcy Amazona chcą, by firma uznała ich związek zawodowy. Na strajk zdecydowali się nawet scenarzyści w Hollywood, wstrzymując część produkcji w fabryce snów. Jednym z ich postulatów jest wyłączenie z pracy nad scenariuszami sztucznej inteligencji.
Większa pewność siebie
Wiele wskazuje, że może to być dopiero początek. Między związkami zawodowymi a szefostwem General Motors oraz Forda trwają rozmowy dotyczące umów ponad 100 tys. pracowników, czas na zawarcie porozumienia kończy się we wrześniu. Negocjacje dotyczące nowych kontraktów są prowadzone też w imieniu 340 tys. kierowców firmy dostawczej UPS – to największe rozmowy dotyczące grupowych podwyżek w Stanach Zjednoczonych. Związek działający w UPS podjął już decyzję, że jeśli do kompromisu nie dojdzie do końca lipca, to kierowcy rozpoczną strajk. Do tego dochodzą niepokojące dla wielkich firm dane z rynku pracy z maja. W miesiącu tym z pracy zrezygnowało w USA aż o 80 proc. więcej zatrudnionych niż w analogicznym okresie w 2022 r.
Skąd w USA ta zwiększona pewność siebie pracowników? – Po pandemii pracownicy poczuli się znacznie silniejsi. Wzrost liczby strajków pokazuje rosnące niezadowolenie nie tylko z płac, lecz także z warunków pracy oraz negocjacji z zarządami w firmach, szczególnie widać to w Starbucksie – przekonuje na portalu Axios Johnnie Kallas z Cornell University’s School of Industrial and Labour. Od początku pandemii wiele branż w USA ma problem ze znalezieniem pracowników, szczególnie na pozycje niewymagające wysokich kwalifikacji. W trakcie COVID-19 osoby przebywające na bezrobociu mogły tak samo jak inni Amerykanie liczyć na bezwarunkowe jednorazowe transfery pieniężne od rządu, a także na wydłużenie o kilka miesięcy okresu zasiłku i podwyższoną, czasem nawet dwukrotnie, kwotę świadczenia. W ponad 20 stanach była ona wyższa niż uśredniona płaca osób, które z pracy odeszły lub zostały zwolnione.
W Stanach Zjednoczonych w 2022 r. ponad 16 mln pracowników było reprezentowanych przez związek zawodowy. To wzrost o 200 tys. w porównaniu z 2021 r. Ale jednocześnie poziom uzwiązkowienia spadł w ciągu roku z 11,6 proc. do 11,3 proc (dla porównania – w UE wynosi ok. 23 proc.). Oznacza to, że pracowników niezrzeszonych w żadnym związku zawodowym przybyło więcej niż tych reprezentowanych przez związki. Za jedną z przyczyn takiej tendencji jest uznawana decyzja Sadu Najwyższego USA z 2018 r., która zakazała wprowadzania przez związki obowiązkowych opłat od członków. Przy tym położenie pracowników mocno się różni w zależności od stanów. Na Hawajach poziom uzwiązkowienia wynosi obecnie 23 proc., w stanie Waszyngton 19,1 proc., a Nowy Jork 22,1 proc. Najniższy jest tradycyjnie na kulturowym południu USA, w Karolinie Południowej to jedynie 2 proc.
Wzrostowi asertywności pracowników towarzyszy wchodzenie na rynek roczników po 1997 r., nazywanych pokoleniem Z. Ma ono za oceanem opinię pewnego siebie, odważnie decydującego się na bezpośrednie rozmowy z przełożonymi i gotowego do zmiany miejsca pracy. Z sondażu dla branżowej strony ResumeBuilder.com wynika, że aż trzy czwarte amerykańskich menedżerów twierdzi, że pokolenie Z stanowi dla firm większe wyzwanie niż starsze roczniki.
Od dołu do góry
Prezydent Joe Biden konsekwentnie deklaruje swoje wsparcie dla związków. Mówił o tym w przemówieniu z zeszłego tygodnia, które określało bidenomikę, ramy jego polityki gospodarczej. Za jej filary uznał wielkie inwestycje państwowe w infrastrukturę, zieloną energię i produkcję półprzewodników. Zapowiedział zerwanie z teorią skapywania (korzyści od bogatszych przechodzą na biedniejszych) przez podwyższenie podatków dla najbogatszych i rozwój gospodarki od dołu do góry.
Badania wykazują jednak, że w obszarze gospodarki prezydent USA nie może liczyć na przychylność Amerykanów. Polityka gospodarza Białego Domu, mimo utworzenia za jego rządów 13 mln miejsc pracy i zbitej w maju do poziomu 4 proc. inflacji, nie jest oceniana przez obywateli USA pozytywnie. Sondaż agencji AP wykazuje, że tylko 34 proc. ankietowanych ma dobre zdanie o gospodarczych inicjatywach ubiegającego się w przyszłym roku o reelekcję polityka. ©℗