Polskie firmy boleśnie odczują spadek kontraktów w związku z ustaleniem minimalnej odległości turbin od budynków na 700 m zamiast 500 m.

Częściowo zliberalizowana „ustawa odległościowa” nie spełniła oczekiwań branży wiatrowej. Została zniesiona zasada 10H, zabraniająca budowy nowych turbin w odległości mniejszej niż 10-krotność wysokości wiatraka od zabudowań, co w praktyce zatrzymało rozwój projektów wiatrowych. Ale minimalny dystans został zmniejszony do 700 m, a nie 500 m, jak pierwotnie planowano. Według Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej na mocy nowych przepisów do 2030 r. w Polsce powstanie 3–4 GW mocy w wietrze zamiast 10 GW, gdyby odległość ta wyniosła 500 m. Wskutek tej zmiany nie tylko spowolni transformacja energetyczna, lecz także stracą polskie firmy, które mogłyby otrzymać kontrakty przy budowie nowych farm.

Brutalna weryfikacja prognoz

Według raportu Instytutu Jagiellońskiego, który zakładał, że znowelizowana ustawa odległościowa będzie zawierała zasadę odległości turbin 500 m od zabudowań, w optymistycznym scenariuszu sektor ten w perspektywie 2030 r. mógł stworzyć nawet do 97 tys. miejsc pracy, wnieść do polskiego PKB dodatkowe 133 mld zł, a w ramach podatku od nieruchomości wpływy do samorządów mogą wynieść do 935 mln zł.

– Wprowadzenie zasady 700 m brutalnie zweryfikowało opracowane przez nas prognozy – mówi Marcin Roszkowski, prezes Instytutu Jagiellońskiego. Dodaje, że ujęcie w znowelizowanej ustawie wiatrakowej zasady 700 m odległości od budynków mieszkalnych zamiast 500 m zmniejszy potencjał polskiej energetyki wiatrowej na lądzie nawet o 75 proc. Boleśnie odczują to polscy kontrahenci.

Aby farma wiatrowa na lądzie mogła powstać, potrzebne są ogromne ilości materiałów, a koszt budowy i zarządzania 1 MW mocy w lądowych farmach wiatrowych wynosi do 11 mln zł. Obecnie powstające turbiny osiągają moc nawet do 6 MW na sztukę, a cykl życia takiej farmy trwa ok. 25 lat.

Udział polskich firm w projektach wiatrowych to 55–60 proc.

Jak wygląda zaangażowanie w takie projekty krajowych firm? W przypadku prac przygotowawczych nawet do 90 proc. zainwestowanych środków zostaje w kraju. Jeśli chodzi o wytworzenie turbiny, jest to już tylko 30 proc. Eksploatacja farmy wiatrowej, jej serwis, a w dalszej kolejności jej likwidacja to etap, w którym ok. 55 proc. środków trafi do krajowych firm.

Jak szacowali eksperci Instytutu Jagiellońskiego, obecnie udział polskich firm w lądowych projektach wiatrowych wynosi 55–60 proc. Wskazywali, że jest potencjał, by urósł on do 75 proc. do 2030 r.

Pole do działania daje m.in. budowa gondoli, czyli najmniejszej i jednocześnie najdroższej części turbiny – obecnie polskie firmy odpowiadają za ok. 30 proc. ich wartości, lecz dzięki odpowiednim inwestycjom w krajowe moce produkcyjne czy współpracy z zagranicznymi koncernami ten współczynnik mógłby wzrosnąć do 50 proc.

Strumień będzie wysychał

Ale sprawa nie jest jednoznaczna: w niektórych elementach produkcji turbin polskie firmy są niemalże samodzielne, a w innych jesteśmy niemalże skazani na import. Takie elementy, jak: obudowa gondoli, produkcja wieży i ich wyposażenie, transport i montaż, są w znacznej mierze domeną rodzimego biznesu. A jeśli chodzi o specjalne łożyska do turbin, przekładnie zębate czy kołnierze stalowe, jesteśmy zdani całkowicie na import części z zagranicy i usługi zagranicznych wykonawców.

Z planami zwiększenia udziału polskich spółek w rozwoju lądowej energetyki wiatrowej wiążą się też czynniki ryzyka. Powód? Moce wiatrowe przyłączane do systemu w ostatnich latach to rezultat projektów zainicjowanych przed wprowadzeniem zasady 10H, a ten strumień będzie wysychał. Dalszy rozwój będzie opierał się na nowych inwestycjach, dopuszczonych dzięki tegorocznej częściowej liberalizacji tego prawa.

Jak mówi Michał Smoleń, ekspert Fundacji Instrat, obecnie branża analizuje, w jakim zakresie będzie możliwa realizacja projektów przygotowywanych w ostatnich latach z myślą o wymogu odległościowym 500 m, a także poszukuje nowych obszarów spełniających wymogi z ostatecznego kształtu regulacji.

– Obecnie głównym wyzwaniem pozostaje ograniczona możliwość przyłączania nowych mocy OZE do sieci oraz długość procesu wydawania pozwoleń. Cały proces inwestycyjny trwa nawet sześć–siedem lat – mówi Smoleń. Jak dodaje, w krótszej perspektywie na inwestycje w OZE negatywnie wpływa kryzys energetyczny i gospodarczy, przekładający się m.in. na wzrost kosztów inwestycyjnych, a także niepewność regulacyjna, np. w kontekście cen maksymalnych dla energii elektrycznej produkowanej przez poszczególne technologie. ©℗

Inwestycja w turbinę wiatrową / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe