Rząd ma problem: deflacja ograniczy pole do popisu przy planowaniu wydatków na przyszły rok
/>
Reguła wydatkowa nałożyła kaganiec na wydatki, uzależniając ich wzrost m.in. od rozwoju gospodarczego i inflacji. Wprowadziła przy tym kilka dodatkowych obostrzeń. Na przykład limity wydatkowe są automatycznie obniżane, jeśli deficyt finansów publicznych jest wyższy niż 3 proc. PKB.
Ale rząd wpadł w pułapkę, bo planując wydatki na 2015 r., przeszacował wielkość inflacji – pisząc tegoroczny budżet, spodziewał się, że ceny wzrosną o 1,2 proc. Obecne prognozy wskazują jednak na to, że średniorocznie będziemy mieli spadek rzędu 0,5–0,6 proc. Skutek: wyliczając limit wydatków na 2016 r., trzeba przeszacować bazę, czyli tegoroczny wynik. Rząd, popełniając tak dużą pomyłkę w prognozach inflacji, zaplanował zbyt wysokie wydatki. Mówiąc inaczej: wydatki na przyszły rok może i wzrosną wobec tegorocznych, ale nie tak, jakby mogły, gdyby do pomyłki nie doszło.
Ekonomistów to nie niepokoi. Reguła od strony finansowej działa bez zarzutu. Nie ma mowy o procykliczności; rząd w zasadzie nie dokonuje żadnego zacieśnienia fiskalnego przez zmniejszanie wydatków, a jedynie prostuje swój błąd. Jest za to problem natury politycznej. Może być bowiem trudno przyjąć poszczególnym resortom, że w przyszłym roku ich wydatki nie wzrosną albo zwiększą się nieznacznie.
O ile za duże są wydatki na ten rok? Według niektórych szacunków nawet o 10 mld zł. Ale resort finansów tego nie potwierdza. Limity wydatków na przyszły rok będą dopiero opracowywane przy okazji wiosennej aktualizacji programu konwergencji. Z naszych informacji wynika jednak, że konieczność korekty wywołała w ministerstwie lekkie zamieszanie. W kierownictwie resortu pojawiło się pytanie, czy nie znowelizować ustawy o finansach publicznych i nie zmienić formuły reguły, by inaczej uwzględnić skutki niskiej inflacji lub deflacji. Ale pomysł nie wszedł nawet w poważniejsze stadium analityczne.
– To byłoby źle odebrane politycznie – mówi nam jeden z członków kierownictwa MF. Z dwóch powodów. Po pierwsze, sama reguła i tak jest już skomplikowana. Po drugie zaś, nadchodzą wybory. To powoduje, że nawet gdyby resort uznał, że korekta jest konieczna, jej forsowanie mogłoby być odebrane jako próba zdobycia pieniędzy na kiełbasę wyborczą i zamach na dyscyplinę finansów publicznych. A to dla rządu mogłoby oznaczać większe straty polityczne niż zyski z ewentualnej zmiany ustawy.
Z drugiej strony w przyszłorocznym budżecie rząd nie będzie mógł szaleć z wydatkami. Tym bardziej że kilka pomysłów obiecanych przez Ewę Kopacz w exposé już je zwiększa. Najkosztowniejsze będą świadczenia rodzicielskie w wysokości 1000 zł dla osób, które do tej pory nie miały prawa do urlopu macierzyńskiego lub ich zasiłek był niższy od tej sumy. Koszt tego rozwiązania to 1,2 mld zł w 2016 r.
Dodatkowe 800 mln zł będzie efektem podniesienia do 2 proc. PKB wydatków na wojsko. Ponad 400 mln zł mają kosztować zmiany w świadczeniach rodzinnych wprowadzające zasadę „złotówka za złotówkę” (nawet po przekroczeniu progu dochodowego uprawniającego do otrzymywania świadczeń rodzice mają je nadal otrzymywać, tyle że będą one proporcjonalnie zmniejszane). Te trzy punkty to łącznie blisko 2,5 mld zł. I tyle trzeba będzie znaleźć w przyszłorocznym budżecie, bo ustawy, które wprowadzają te rozwiązania, są w trakcie procedowania.
Korekta może jednak wpłynąć na inne obietnice. Mamy już kolejną propozycję Kopacz w sprawie możliwych podwyżek w budżetówce. Ich wysokość może zostać ograniczona w efekcie działania reguły. Kolejna kwestia to przyszłoroczna waloryzacja emerytur. Mamy deflację, więc podwyżka będzie symboliczna, dlatego w rządzie może pojawić się pokusa, by powtórzyć waloryzację kwotową, a to będzie kosztować o blisko 2 mld więcej w porównaniu z obowiązującą waloryzacją o wskaźnik inflacji i 20 proc. wzrostu płac. Korekta może tym pomysłom powiedzieć „nie”.