Rezultat rozmów z Komisją Europejską jest całkowitą kapitulacją, nikt nie oddał Brukseli tyle suwerenności, co Mateusz Morawiecki” – pisze w czwartkowym DGP Zbigniew Parafianowicz. I trudno się z nim nie zgodzić. Nie ma wątpliwości, że PiS, pod hasłami „wstawania z kolan”, doprowadził nas do być może najdalej idącego w ostatnich latach ograniczenia podmiotowości RP.

Nasz autor nie szczędzi też ostrych słów wobec kierunku rozwoju obranego przez Unię. Pisze o „pozatraktatowych mechanizmach” i o aferach toczących klasę urzędniczo-polityczną Brukseli. Także pod tym względem ma wiele racji. Wspólnota europejska nie jest w szczytowej formie i daleko jej do ideału. Również pod względem praworządności, która w ostatnich latach niejednokrotnie musiała ustępować polityce. Tak jest w przypadku kontrowersyjnych mechanizmów warunkowości, owocu zgniłego kompromisu między unijnymi „skąpcami” – sojuszem państw, z Niemcami na czele, niechętnych wobec zwiększania zaangażowania finansowego w projekt europejski – a unijnym Południem, które w obliczu piętrzących się kryzysów oraz doświadczeń ze „zdemolowanej” przez wierzycieli Grecji coraz silniej naciskało m.in. na wspólne zadłużanie się.
Być może premier kalkulował, że „zastępcza” wojna z Polską szybciej zejdzie na dalszy plan wobec kolejnych sporów w łonie strefy euro, w których Warszawa ma komfort nawiązywania doraźnych sojuszy to z jedną, to z drugą stroną. Może pokładał nadmierną ufność w możliwości swoje i swoich dyplomatów. Tak czy inaczej – niewątpliwie się przeliczył. Nie docenił, jak wygodnym dla zachodniej części Europy spoiwem jest strach przed „prawicowymi populizmami” i nawet najsubtelniejszym zapachem autorytaryzmu.
Zgoda na zasady warunkowości była błędem, który ostatecznie postawił nas pod ścianą, choć nie wykluczam, że błędem koniecznym. Bez niego mogło nie być Funduszu Odbudowy i wielkiego strumienia pieniędzy, który daje „27” szanse na przejście przez korowód kryzysów względnie suchą stopą. Ale warunkowość prędzej czy później zemści się zapewne także na innych stolicach niż Warszawa i Budapeszt. To krok w ewolucji Unii w kierunku odległym od idei, do której akces złożyliśmy w referendum. Nie jest to jednak – jak sugeruje Parafianowicz – kierunek rozszalałego progresywizmu. Raczej konserwatywnego klubu, w którym ci, którzy mają pieniądze, rozliczają i dyscyplinują swoich (w domyśle: nieodpowiedzialnych) odbiorców. Ten unijny paternalizm może chwilami bywać „oświecony”, zgodny z obowiązującymi w zachodniej części kontynentu normami moralno-kulturowymi, ale raczej nie to jest jego istotą. I wątpię, żeby akurat sfera wartości stanowić miała główne pole jego aktywności. Nieprzypadkowo brukselski establishment stosunkowo łatwo przystał na formułę „protokołu brytyjskiego”. Ani Polska, ani Węgry nie znalazły się na celowniku ze względu na konserwatywne ustawodawstwo dotyczące praw reprodukcyjnych czy opór wobec postulatów środowisk LGBT. Nie przypadkiem w odniesieniu do Polski największe obawy wzbudziło gmeranie przy sądach, które są potencjalną areną sporu o materialne interesy.
„PiS mógł tę wojnę wygrać. Uparcie trzymając się art. 7 i taktycznego układu z Węgrami mógł powiedzieć «sprawdzam» i doprowadzić do głosowania na jego podstawie. Taki scenariusz wymagał jednomyślności, której w UE nie ma i nie było” – pisze mój redakcyjny kolega. Ale to, czy – i jakim kosztem – Warszawa mogła wyjść z konfliktu o praworządność obronną ręką, to jedna sprawa. "Drugą, według mnie ważniejszą, jest to, czy warto iść w tej sprawie z Brukselą na totalne zwarcie. Otóż nie jest i nie było warto. Nie tylko dlatego, że - jak wynika z opublikowanego przez nas wczoraj sondażu United Surveys - za zamknięciem tego frontu opowiada się ogromna większość obywateli" (sygnał, że reformy sądownictwa w kształcie przeprowadzonym przez Zjednoczoną Prawicę nie są czymś, co Polacy uznają za warte obrony, który – biorąc pod uwagę sytuację w sądach u progu ósmego roku jej rządów – nie może dziwić). Nie tylko dlatego, że jednoczesna walka ze środowiskami prawniczymi, z opozycją i instytucjami UE anarchizuje polski system prawny. Nie tylko dlatego wreszcie, że „te pieniądze są nam po prostu potrzebne”.
Mechanizmy warunkowości i kamienie milowe są ważnymi, ale jednak tylko epizodami w potyczce o kształt europejskiej wspólnoty. Za dalszym udziałem w której przemawia tak polityka, jak bezpieczeństwo i ekonomia. Nawet przyszłe dołączenie Polski do grona płatników do unijnego budżetu nie sprawi, że bilans z udziału w zintegrowanym rynku przechyli się na stronę strat (a rząd ma instrumenty do przechylania tej szali dalej w stronę korzyści). Idee odmiennych partnerstw i sojuszy mogą być miłe dla ucha, ale realnie nie cieszą się poważnym zainteresowaniem ani w Londynie czy Waszyngtonie, ani w stolicach Międzymorza. Jedyną alternatywą dla UE pozostaje koncert mocarstw.
Porażka polityki europejskiej PiS nie powinna być dla tej lub kolejnej formacji rządzącej argumentem za złożeniem broni i bezproblemowym popłynięciem z głównym nurtem. Ale dobrze, by stała się nauczką. Stanowisko w unijnych sporach nie może dłużej być zakładnikiem polityki wewnętrznej. Nie jest zdrowa sytuacja, w której politycy rządzącej większości przedstawiają Brukselę jako źródło wszelkiego zła i używają do rozszerzania i mobilizacji nieufnego wobec UE elektoratu. Do czego może doprowadzić ta droga, widzieliśmy w Wielkiej Brytanii, która ma jednak ten wielki atut, że leży spory kawałek drogi od Rosji, w dodatku na wyspach. Ale nie jest też dobrym pomysłem traktowanie Unii jako źródła wyłącznie dobra czy budowanie kapitału na zgodności z Brukselą czy Berlinem i ich przychylności. Polityka europejska musi odzyskać autonomię i służyć do zabiegania o nasze interesy, w tym – równe prawa jej członków. ©℗