Jestem winien Nassimowi Talebowi przeprosiny. Małe, ale jednak. Rok temu po przeczytaniu „Antykruchości” uznałem go za nadętego do granic możliwości bufona, który pod maską agresywnej fanfaronady sprzedaje czytelnikowi głodne kawałki. I to jeszcze nie pierwszej świeżości. Teraz – po lekturze „Czarnego łabędzia” – nadal uważam go za bufona. Tyle że piszącego trochę lepiej, niż sądziłem.
Nie po raz pierwszy okazuje się, że kolejność czytania książek autora ma jednak pewne znaczenie. „Czarny łabędź” to książka nie tylko pierwsza chronologicznie (tylko po polsku wyszło inaczej), ale i dużo lepsza niż „Antykruchość”. Metoda pisarska jest niby ta sama. W obu Taleb przez całe długie strony ględzi o sobie (niestety tak piszą Amerykanie, nawet gdy pozują na oryginałów), przeplatając to wyliczankami, kto jest jego zdaniem idiotą, a kto tylko kretynem.
Jednak od razu widać, że „Czarny łabędź” jest przemyślany i że autor coś jednak próbuje nam książką powiedzieć. Główna teza jest wyrazista, a przytaczana na jej poparcie seria anegdot (Taleb nie dowodzi przez argumenty, tylko przez anegdoty właśnie) została zdecydowanie lepiej dobrana. Do tego stopnia, że nawet ja, niechętny Talebowi, ubawiłem się setnie w kilku miejscach. Jak choćby czytając o tym, jak to w snobistycznym nowojorskim klubie fitness ulokowanym na 50. piętrze drapacza chmur wysiadają z windy pełni werwy finansiści, po czym wdrapują się na przyrząd treningowy imitujący chodzenie po schodach. Na tym tle „Antykruchość” była pisanym na kolanie półproduktem.
A treść „Czarnego łabędzia”? Przyzwoita. Ale z zachwytami bym nie przesadzał. Bo co nam mówi autor? Że niczego się nie da przewidzieć NA PEWNO i że świat jest oparty na niepewności? „Wszystko się może zdarzyć!!! Wieeeeelkie odkrycie!!!! Jasne, k..., że wszystko się może zdarzyć!!!!” – szydził z jednej z rodzimych piosnek w kultowej komedii „Chłopaki nie płaczą” Bolec (życiowa rola Michała Milowicza). I zaiste trudno się z nim nie zgodzić. Taleba ratuje trochę filozoficzny wymiar całego projektu. Bo on uważa, że gdyby świat był oparty na sceptycyzmie i na zrozumieniu, jak wiele nie wiemy, to moglibyśmy oszczędzić sobie wielu kłopotów. I w polityce, i w gospodarce, i na giełdzie.
Taka idea świata, który wie, że nic nie wie, jest talebowską utopią. Choć nienowa, to w gruncie rzeczy ożywcza. Jednak przerobiona i powtórzona kilka lat później w „Antykruchości” nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia.
Jeśli więc ktoś koniecznie chce zasmakować Taleba, to zdecydowanie niech zacznie od „Czarnego łabędzia” właśnie. Pozwoli mu to wyrobić sobie pogląd o tym, z jakiego typu autorem ma do czynienia. Jeśli czytelnik zechce przewertować książkę do końca, usłyszy tę samą tezę powtórzoną jeszcze kilkaset razy w różnych konfiguracjach. Przynajmniej mu się utrwali. A po drodze trafi może na dwie czy trzy anegdoty warte opowiedzenia w towarzystwie. Pozujący na człowieka o dużym dystansie do samego siebie Taleb pewnie by się z tego ucieszył.